Gdy pomyślę o LUSH od razu mam w głowie eksplozję zapachów, kolorowe bomby do kąpieli oraz czarne i minimalistyczne opakowania z podobiznami osób mających udział w tworzeniu kosmetyku, który trzymam w ręku. To naturalne składy, dbanie o środowisko i klienta, przyjazna, domowa atmosfera. Czasami wręcz czuję się zażenowana gdy chwilę po przekroczeniu progu sklepu zaczepia mnie ktoś i zagaja rozmowę jakbyśmy się znali od lat, a do tego potrafi doradzić który produkt najlepiej zaspokoi moje potrzeby i opowiada o każdym z taką pasją, że ciężko nie dać się przekonać do zakupu. Czasami wręcz uznaję to za plus, że mieszkam kawałek od sklepu LUSH, bo pewnie nie raz wydałabym w nim pół wypłaty. Już jakiś czas nie testowałam niczego nowego tej marki, ale w domu mam całkiem fajną kolekcję ich produktów do ciała, włosów i twarzy. Dziś chciałabym tylko opowiedzieć o tych, które miały styczność z moją cerą czyli Mask Of Magnaminty, Herbalism, Imperialis, Tea Tree Toner, Cup O'Coffee i Angels On Bare Skin. Zapraszam!
LUSH Mask Of Magnaminty| Maseczka|16 GBP za 315g
Zdecydowanie mój ulubiony produkt od LUSH i ogólnie jedna z najlepszych maseczek jakie znam do cery tłustej! Stworzona została by oczyścić, ukoić i poprawić stan cery. W jej składzie znajdziecie głównie olejek z mięty pieprzowej (rozświetla, kontroluje wydzielanie sebum oraz odświeża), miód (nawilża, działa antyseptycznie), glinkę (oczyszcza, posiada właściwości absorbujące) oraz fasolę adzuki (usuwa martwy naskórek, pochłania nadmiar zanieczyszczeń i sebum).
Bardzo lubię minimalistyczne opakowania marki, które można po zużyciu produktu oddać do ponownego użycia i jeszcze w zamian dostać gratis maseczkę (musi to być 5 pustych opakowań). Moje zastrzeżenia dotyczą jednak faktu iż większość kosmetyków LUSH umieszczana jest w "słoiczkach". Wybaczyć to mogę jeszcze maseczce, bo bardzo często otrzymujemy je właśnie w takiej formie, ale kremy do twarzy wolałabym jednak wydobywać z tubki. Wracając do Mask Of Magnaminty- uwielbiam jej mocny, zielony kolor, który za każdym razem zachęca do użycia. Konsystencja to gęsta pasta z wyczuwalnymi drobinkami, która lubi szybko zasychać. Wystarczy uchylić wieczko słoiczka by poczuć jej intensywny, świeży, miętowy zapach, który rozbudza i sprawia, że aż chce się żyć :)
Przed aplikacją maseczki wydobywam potrzebną mi ilość i dodaję odrobinę wody by łatwiej się ją nakładało. Już kilka sekund po tym jak znajdzie się na twarzy czuję mega odświeżenie i przyjemne uczucie chłodzenia. Tak jak wspomniałam wyżej produkt ten lubi bardzo szybko wysychać co może prowadzić do podrażnienia więc od czasu do czasu po prostu spryskuję twarz wodą termalną. Ta maseczka naprawdę ma moc! Staram się nie aplikować jej na całą twarz, bo moje wrażliwe okolice pod oczami zdecydowanie nie potrzebują aż takiego oczyszczenia. Wystarczy cienka warstwa produktu w okolicy T, 10 minut i zmywamy, a później już tylko możemy cieszyć się wspaniałymi rezultatami! Mowa tu o naprawdę miękkiej (peelingująca moc fasoli) i mega czystej skórze. Mam wręcz wrażenie iż Mask Of Magnaminty wysusza wypryski, ale bez jednoczesnego odwadniania skóry, a co więcej potrafi ją nieco ukoić i nawilżyć oraz poprawić jej ogólny stan.
Oczywiście nie polecam używać maseczki za często by zbytnio nie podrażnić cery, ale będzie ona świetnym wyborem gdy poczujecie, że Wasza skóra potrzebuje dogłębnego oczyszczenia, na przykład podczas miesiączki gdy cera wariuje, po całonocnej imprezie lub co gorsza gdy zdarzy Wam się zasnąć w pełnym makijażu. Tak jak już wspomniałam Mask Of Magnaminty to jeden z moich ulubionych tego typu produktów i obecnie jest dużą konkurencją dla kompletnego must have czyli maseczki od Sephora.
Skład: Bentone Gel, Kaolin, Honey, Talc, Organic Ground Aduki Beans, Glycerine, Evening Primrose Seeds, Peppermint Oil, Tagetes Oil, Vanilla Absolute, Limonene, Perfume, Chlorophyllin, Methylparaben.
LUSH Herbalism Fresh Cleanser| Pasta do mycia twarzy| 9 GBP za 100g
Marka zapewnia, że Herbalism to świetny produkt gdy szukamy czegoś delikatnego do oczyszczania twarzy, ale posiadającego jednocześnie właściwości peelingujące. Produkt ten przeznaczony jest głównie by usunąć zanieczyszczenia oraz pozbyć się nadmiaru sebum pozostawiając skórę pełną blasku, czystą i gładką. Jego główne składniki to woda chlorofilowana (bogata w witaminy oraz minerały, doskonała do rewitalizacji cery), ekstrakt z rozmarynu, pokrzywy i octu ryżowego (razem mają zapobiegać powstawaniu wyprysków), otręby ryżowe, glinka oraz zmielone migdały (delikatnie złuszczają skórę tworząc po zmieszaniu z wodą przyjemne oraz miękkie mleczko oczyszczające), olejek rumiankowy i róża (posiadają właściwości równoważące).
Tak jak w przypadku wyżej wymienionych produktów Herbalism umieszczony został w czarnym słoiczku, w którego wnętrzu ukrywa się naprawdę dziwny, zielony kosmetyk. Ciężko mi będzie dokładnie opisać jego konsystencję, bo jest to trochę jakby pasta, ale bardziej sucha, pudrowa z widocznymi grudkami. Dodatkowo pachnie bardzo mocno ziołowo, zdecydowanie wyczuwalny jest ocet, ale w końcu przywykłam do tej woni i już tak bardzo mi nie przeszkadzała. Podobnie jak przy maseczce należy przed użyciem wydobyć nieco produktu oraz zmieszać go z wodą, a dopiero wtedy zamieni się w dużo gładszą pastę. Niestety bardzo irytował mnie fakt iż zaaplikowany na twarz strasznie się rolował, obsypywał oraz robił ogromny bałagan. Na pewno nie radziłabym sięgać po ten kosmetyk kiedy się śpieszycie i nie macie czasu sprzątać zacieków oraz brudu jaki po sobie pozostawia. Dodatkowo bardzo trzeba uważać na oczy i usta bo te odpadające kawałki lubią się wepchać w każdy zakamarek co nie należy do najprzyjemniejszych doznań.
Na szczęście zaraz po tej najgorszej części przychodzi czas na rezultaty, a te są naprawdę fajne. No może Herbalism nie zmyje dokładnie makijażu, ale na pewno porządnie oczyści buzię oraz pozostawi ją z uczuciem nawilżenia. Ogólnie uważam iż ma bardzo podobne działanie co wyżej wspomniana maseczka tylko jest dużo delikatniejszy, bo potrafi usunąć brud oraz nadmiar sebum, ale przy okazji też zrewitalizuje cerę i obdaruje ją dodatkową warstwą ochroną. Po zmyciu produktu zdecydowanie czuć, że pozostawia po sobie leciutki film dzięki czemu skóra jest super miękka oraz mega gładka. Myślę, że Herbalism również potrafi przyczynić się do poprawienia stanu cery i zapobieganiu powstawaniu wyprysków, ale nie jestem pewna czy wróciłabym do niego ponownie właśnie przez ten cały bałagan oraz niezbyt przyjemne doznania podczas jego stosowania. Myślę, że wolałabym raczej przetestować inne tego typu produkty od LUSH, bo wybór jest ogromy więc może akurat znalazłabym jakiś kosmetyk myjący działający podobnie, ale bez uprzykrzania mi życia.
Skład: Ground Almond, Kaolin, Glycerine, Chlorophyllin Water, Nettle, Rosemary and Rice Vinegar Extract, Rice Bran, Gardenia Extract, Rose Absolute, Chamomile Blue Oil, Sage Oil, Parfume.
LUSH Imperialism Moisturiser| Krem nawilżający| 18 GBP za 45g
Imperialis miał być lekkim, ale dobrze nawilżającym, łagodzącym podrażnienia i regulującym wydzielanie sebum kremem odpowiednim dla cer problematycznych oraz wrażliwych. Napakowany został naprawdę sporą ilością różnego rodzaju roślin, między innymi: lawendą, dziurawcem zwyczajnym, fiołkiem, słonecznikiem, bzem czarnym i dziewanną co nie jest przypadkiem, bo wszystkie mają działanie właśnie takie jak w wyżej wymienionych obietnicach producenta.
Krem posiada beżową konsystencję, bardzo lekką oraz dającą się łatwo rozprowadzić na skórze. Niestety pozostawia po sobie tłustą warstwę i zdecydowanie nie nadaje się pod makijaż, bo znacznie skraca jego trwałość (zwłaszcza przy cerze taka jak moja). Tak jak obiecuje producent faktycznie Imperialis dobrze nawilża i koi, jednak jakoś nie przekonał mnie do siebie. Stosowałam go tylko na noc. Działał bardziej jak maseczka (sleeping mask) niż krem i jeszcze o poranku wyczuwałam sporą jego ilość na twarzy, bo nie wchłaniał się tak jakbym tego oczekiwała. Nie lubiłam sięgać po niego każdego dnia i by jakoś dobrnąć do dna aplikowałam kosmetyk tylko gdy moja cera była naprawdę sucha oraz potrzebowała mega nawilżenia. Na pewno nie kupiłabym tego kremu ponownie, bo nie wspominam go za dobrze i naprawdę męczyłam się z jego zużyciem. Jest zbyt treściwy przez co czułam się jakby skóra dusiła się pod jego ciężarem, była mega zanieczyszczona oraz bardzo tłusta. O zakupie zdecydujcie sami, bo nie jest to zły krem i działa tak jak nam się obiecuje, ale dla mnie ma zbyt wiele minusów z którymi nie jestem się w stanie pogodzić.
Skład: Lavender Flower Infusion, Mullein Leaf Infusion, Orange Flower Water, Organic Extra Virgin Olive Oil, Stearic Acid, Fair Trade Shea Butter, Fair Trade Organic Cocoa Butter, Glycerine, Cetearyl Alcohol, Orange Flower Absolute, Brunello Lily Petals, St Johns Wort Extract, Sweet Violet Extract, Sunflower Petal Extract, Alkanet Extract, DRF Alcohol, Triethanolamine, Methylparaben, Propylparaben.
LUSH Tea Tree Water| Tonik | 6 GBP za 100g
Woda z drzewa herbacianego polecana jest szczególnie osobom z tłustą i trądzikową cerą, ponieważ działa antybakteryjnie, przeciwzapalnie, reguluje wydzielanie sebum i koi. Dodatkowo w tym produkcie umieszczono hydrolat z grejpfruta, który wykazuje właściwości antyseptyczne oraz również może pomóc w leczeniu niedoskonałości, bo przypisuje mu się iż potrafi oczyszczać zanieczyszczoną skórę, ale także ją nawilżać i odżywiać. Na koniec jeszcze dodano hydrolat jałowcowy z jagód mający te same moce co jego wyżej wymienieni koledzy czyli głównie działa sebostatycznie, bakteriobójczo, oczyszczająco, przeciwobrzękowo oraz co więcej potrafi też zwalczać stany zapalne.
Na szczęście tym razem tonik umieszczono w wygodnej, czarnej buteleczce z fajnym atomizerem, który pozwala w szybki sposób zaaplikować produkt na twarz. Ma on naprawdę delikatny, świeży oraz mega przyjemny zapach. Kocham otulać nim twarz, zwłaszcza o poranku gdy moja cera jeszcze nie do końca się obudziła, jest nieco spuchnięta i aż prosi o jakieś chłodne doznania. Mogłabym wtedy tak stać pięć minut nie dając wytchnienia pompce i tylko się relaksować. Jeśli chodzi o działanie to potrzebowałam trochę poużywać tego toniku by naprawdę docenić jego właściwości. Co prawda od razu zaznaczę, że nie czyni cudów, nie wyleczy trądziku ( żaden produkt stosowany solo tego nie zrobi), ale na pewno ukoi skórę, lekko ją nawilży oraz wierzę też iż potrafi zapobiegać powstawaniu wyprysków. No i po prostu uwielbiam go używać, naprawdę sprawia mi mega przyjemność w przeciwieństwie do jego kolegi wyżej. Czy kupiłabym "tonik" ponownie? Pewnie tak, zwłaszcza, że nie kosztuje dużo, ale obecnie szukam czegoś bardziej złożonego, wyposażonego dodatkowo w witaminę C czy peptydy.
Skład: Tea Tree Water, Grapefruit Water, Junipeberry Water, Limonene, Parfume, Methylparaben.
LUSH Cup O'Coffee Face and Body Mask| Maseczka do twarzy i ciała| 16 GBP za 325g
Lubicie łyk mocnej, pobudzającej kawy o poranku? Wystarczy zaaplikować na twarz Cup O'Coffee by i Wasza cera doznała mocy tego wspaniałego napoju, a przy okazji już sam zapach produktu pobudzi zmysły oraz pomoże się rozbudzić. Na pierwszym miejscu w składzie znajdziecie organiczny syrop z agawy, który działa kojąco oraz antybakteryjnie oraz pomaga zatrzymać wilgoć w skórze. Dalej już widnieje glinka (wspominałam o niej wyżej), gliceryna (humektant) i napar z kawy nie tylko pachnący obłędnie, ale również poprawiający krążenie oraz przepływ krwi, a jej zmielone kawałki dodano by delikatnie złuszczać oraz porządnie oczyścić cerę i pozostawić ją miękką oraz gładką. Znajdziemy w tej maseczce jeszcze kilka fajnych składników, ale niestety umieszczone zostały dopiero za substancjami zapachowymi (Perfume) więc raczej nie liczyłabym na ich ogromną moc.
Kocham zapach tej maseczki! Oczywiście jestem ogromną wielbicielką kawy i nie dałabym rady z niej zrezygnować choćby na jeden dzień. Uwielbiam poranki gdy mój ekspres roznosi jej woń po całej kuchni i przypomina iż za chwilę w końcu będę mogła cieszyć się wspaniałym smakiem świeżo zaparzonego napoju. Wracając do produktu to bardzo łatwo aplikuje się na twarz, bo dzięki syropowi z agawy ma fajną konsystencję pasty z wyczuwalnymi kawałkami zmielonej kawy. Na szczęście nie zasycha na buzi i nie zmusza do spryskiwania jej hydrolatem. Po tą maseczkę sięgam gdy moja cera potrzebuje nie tylko oczyszczenia, ale i nawilżenia. Świetnie spisuje się przed jakimś wielkim wyjściem, bo sprawia, że skóra staje się mega miękka, gładka, super oczyszczona oraz rozświetlona. Naprawdę uwielbiam jej działanie! Nie zauważyłam by kiedykolwiek podrażniła mnie lub spowodowała wysyp niedoskonałości. Polecam!
Skład: Organic Agave Syrup, Kaolin, Glycerine, Coffee Infusion, Talc, Ground Coffee, Bentone Gel, Perfume, Vetivert Oil, Vanilla Absolute, Roasted Cocoa Extract, Coriander Oil, Caffeine Powder, Coumarin, Limonene, Linalool.
Ten produkt do mycia twarzy zakupiłam, bo zapragnęłam czegoś mało inwazyjnego, delikatnego i bez mocnego zapachu octu czy mięty. Producent twierdzi iż stworzony został według starożytnej receptury, którą na szczęście udało się komuś zanotować :) Jego zadaniem jest bardzo delikatne oczyszczenie oraz złuszczenie cery i poleca się go nawet wrażliwcom. Oprócz już wcześniej wspomnianej glinki, gliceryny i zmielonych migdałów w jego składzie znajdziecie również olejek z lawendy działający nie tylko przeciwbakteryjnie oraz przeciwzapalnie, ale także potrafi on pomóc nam się uspokoić, wyciszyć oraz zrelaksować. Róża i rumianek mają ukoić cerę oraz ją tonizować, a olejowi z aksamitki przypisuje się właściwości przeciwzapalne, przeciwgrzybiczne i bakteriobójcze.
W przypadku Angels On Bare Skin na szczęście nie miałam problemu z aplikacją, bo nie zauważyłam by jakoś mocno się kruszył i brudził wszystko wokół mnie. W kontakcie z wodą zmieniał się w gładką pastę o delikatnym, ziołowym zapachu z bardzo, ale to bardzo mało wyczuwalnymi drobinkami. Na pewno nie nada się on do zmywania makijażu, ale poratuje cerę potrzebującą ukojenia oraz nawilżenia. Po zmyciu pozostawia po sobie wyczuwalną warstwę, ale aplikowałam na nią makijaż i nie zauważyłam by przez to stracił na trwałości. Niestety miałam wrażenie iż produkt ten stosowany regularnie zapychał moją cerę oraz powodował wysyp niedoskonałości. Musiałam więc zrezygnować z sięgania po niego każdego dnia i był ze mną tylko kilka razy w tygodniu. Właśnie dlatego nie kupiłabym Angels On Bare Skin ponownie. Brak nawilżenia wolę uzupełnić jakimś serum lub kremem w bardziej higieniczny oraz przyjemniejszy sposób. Zwłaszcza, że kosmetyki LUSH nie mają ogromnie długich dat ważności i należy sięgać po nie regularnie by jak najszybciej sięgnęły dna.
Skład: Ground Almonds, Glycerine, Kaolin, Water, Lavender Oil, Rose Absolute, Chamomile Blue Oil, Tagetes Oil, Benzion resinoid, Lavender Flowers, Limonene, Linalool.
____________________________________________________________
Jak pewnie już zdążyliście zauważyć nie jestem zakochana we wszystkich produktach LUSH, ale mimo wszystko uważam iż jest to marka warta uwagi. Może dlatego, że ja lubię skomplikowane kosmetyki oraz nieco inne konsystencje, które zaskakują i potrzeba trochę czasu by lepiej je zrozumieć czy polubić. Wiem, że marka budzi kontrowersje, bo uważa się za naturalną, a mimo to w swoich kosmetykach stosuje parabeny, które nie są akceptowane przez każdego. Osobiście wolałabym żeby zrezygnowali z substancji zapachowych, bo uważam iż są po prostu zbędne, a tak poza tym pochwalić ich można za nietestowanie na zwierzętach i ekologiczne opakowania oraz umieszczanie w swoich produktach naturalnych, organicznych składników. Ostatnio też marka zrezygnowała z social mediów oraz postanowiła się od nich odciąć tłumacząc iż utrudniały tylko kontakt z klientem. LUSH miał po prostu dość walki z algorytmami i odmówił płacenia za pojawianie się w naszych aktualnościach. Nic tylko bić brawo. Poza tym wśród asortymentu LUSH mam swój jeden ukochany produkt, ale należy on do całkiem innej kategorii więc opowiem o nim następnym razem. Wiem, że marka nie jest obecnie dostępna w Polsce, ale ciekawi mnie czy zdążyliście ją przetestować gdy jeszcze była na wyciągnięcie reki. Macie jakiś swoich ulubieńców?
PS: Wybaczcie iż nie pokazałam konsystencji Herbalism i Imperialis, ale niestety produkty te sięgnęły już dna.