Gdybym miała wymienić kosmetyki, które mają najkrótszy staż pod moim łazienkowym lusterkiem, to pewnie tonik znalazłby się na jednym z pierwszych miejsc. Zaraz po kremie pod oczy. Często zastanawiałam się po co one ludziom do szczęścia i czy faktycznie są niezbędne w mojej pielęgnacji? Przyszedł jednak kiedyś taki dzień, w którym i ja zdecydowałam się upchnąć tonik gdzieś pomiędzy żel do mycia twarzy, a serum. Szybko jednak zrozumiałam iż te przeznaczone do problematycznej cery bardzo często mają w swoim składzie alkohol, który zdecydowanie nie dogaduje się z moją cerą. Mimo wszystko ciągle nienasycona kosmetyczna ciekawość pchała mnie do poszukiwania czegoś delikatnego, naturalnego, nawilżającego i co najważniejsze bez żadnego wysuszania i podrażniania. Aplikując nawet najłagodniejsze żeli czy pianki do mycia twarzy, zaraz po ich użyciu wypadałoby uzupełnić to co zmyliśmy wraz z makijażem i nadmiarem sebum. Tonik powinien, a nawet musi wypełniony być po brzegi składnikami nawilżającymi oraz kojącymi, a już medal mu się należy jak jeszcze da radę pomieścić antyoksydanty. Wystarczy znaleźć idealny tego typu produktu, a na pewno nigdy więcej nie pominiecie tak ważnego kroku w swojej pielęgnacji. Hydrolat malinowy marki Mokosh tonikiem nie jest, ale czy może go zastąpić?
Dlaczego hydrolat a nie tonik?
Jeśli interesujecie się kosmetykami pewnie już wiecie, że hydrolat jest przyjemnym skutkiem ubocznym w procesie pozyskiwania olejków eterycznych z różnego rodzaju roślin. Dzięki temu właśnie sporo z nich dostaje w spadku piękny zapach. Na przykład róży lub w przypadku hydrolatu z jałowca- żywicy i mokrego, jesiennego lasu o poranku. Dodatkowo ich pH jest zbliżone do tego, które posiada nasza skóra, a co więcej rzadko uczulają. Oczywiście nie zdziwicie się pewnie jak napiszę, że aż biję brawo gdy widzę, a raczej może nie widzę w ich składzie alkoholu czy innych składników wysuszających i drażniących. Każdy znajdzie coś dla siebie! Gdybyście tylko mogły teraz być ze mną i wysłuchać jak opowiadam o hydrolatach to moment by Wam się udzieliło moje podekscytowanie i radość. Ja je po prostu uwielbiam i chętnie bym w swoim domu znalazła miejsce na specjalną półeczkę gdzie stałyby sobie moje pięknie pachnące “wody” i prężyły się dumnie niczym zdobyte w pocie czoła trofea.
Hydrolat malinowy na wodzie aloesowej od Mokosh trafił do mnie dzięki mojej nieprzezwyciężonej chęci do wypróbowania czegokolwiek od wyżej wspomnianej marki. Czytałam o niej sporo dobrego, a w momencie przeglądania asortymentu akurat brakowało mi porządnego toniku. Obietnica nawilżenia, odświeżenia, ściągnięcia porów, matowienia, wygładzenia i jeszcze działanie antyoksydacyjne wręcz zmusiło moją rękę by kliknęła: do koszyka. Co więcej forma mgiełki to jedna z moich ulubionych i uwielbiam ten sposób aplikacji!
Minimalistyczne opakowanie czyli szklana i ciemna buteleczka to miód na moje oczy. Z jednej strony przywodzi mi na myśl kosmetyk rodem z apteki, a z drugiej ręcznie kręcone babcine wyroby z gumką recepturką pełniącą rolę kleju przytrzymującego etykietę. Oczywiście hydrolat Mokosh ma nowocześniejsze i dużo bardziej eleganckie opakowanie, ale to tylko jeszcze bardziej zachęca do zakupu. Optymalnie wypychający zawartość buteleczki atomizer, przykrywa mały i przezroczysty koreczek, który łatwo można zapodziać. Piszę o tym abyście pamiętały iż należy z nim uważać ( bardziej dociekliwi zauważą iż na zdjęciu zamiast oryginału jest zdobyta od innego produktu "proteza", która tylko udaje, że świetnie tam pasuje). Spragnione mocnych doznań zapachowych możecie nieco się zawieść. Hydrolat Mokosh pachnie lekko malinami, ale nie jest to nachalna i dominująca woń. Raczej określiłabym ją jako ledwo wyczuwalną, ulotną. Niczym osiadająca wczesnym rankiem rosa, która tylko na chwilę obdarowuje nas zapachem właśnie okrytej swoim płaszczem łąki.
Mogłabym się rozpływać nad wspaniałymi doznaniami jakie daje mi ten produkt wczesnym rankiem! Odświeża, orzeźwia i pobudza do życia. Wystarczy kilkanaście sekund by całkowicie się wchłonął i pozostał tylko wspomnieniem. Jestem jednak pewna, że nasza skóra jeszcze długo będzie go rozpamiętywać. Hydrolat jest jak zbawienny kompres, który ratuje spragnioną, wołającą o pomoc cerę. Nie pozostawia po sobie lepkiej warstwy, a moja skóra dzięki niemu zyskała gładkość i miękkość. Mam wrażenie iż wystarczy jedno rozpylenie by odzyskać komfort i poczucie, że cera właśnie dostała wszystko czego jej potrzeba. Nie jestem w stanie stwierdzić czy faktycznie wszystkie obietnice producenta zostały spełnione, ale na pewno mogę być pewna co do odświeżenia, odżywienia i łagodzenia podrażnień. Jego wszechstronność to kolejna przydatna właściwość. W mojej łazience jest tonikiem, ale łatwo może zamienić się w zwilżacz maseczki glinkowej, której nie możemy dać wyschnąć. Jeśli lubicie duże i pojemne torebki to fajnie mieć ten produkt zawsze pod ręką i sięgać po niego w upalne dni lub gdy czujemy, że klimatyzacja daje się we znaki naszej skórze.
Moja miłość do tego produktu nie jest już tajemnicą, a ja z przyjemnością dzielę się z Wami tym wspaniałym odkryciem. Nie mam mu absolutnie nic do zarzucenia i uwielbiam go za wszystko! Myślę, że ciężko będzie jakiemukolwiek produktowi zabrać jego miejsce na mojej drewnianej półeczce wiszącej nad białym zlewem. Mokosh i ich hydrolat malina z aloesem postawił poprzeczkę bardzo wysoko, więc pewnie jeszcze długo zajmować będzie podium jako najlepszy tonik jaki miałam okazję używać. Polecam z całego serca!
PS: Widziałyście ten skład? Czad prawda?! :)