Po długiej przerwie wracam z nowościami Rossmanna. Ostatnio dopisuje mi niezwykłe szczęście w wyborze zestawów i rzadko trafiam na produkty, które by mnie zawiodły. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego jak marki się rozwijają, podążają za modą i co najważniejsze starają się spełniać potrzeby swoich klientów. Kosmetyki, które kiedyś pozostawały tylko w sferze marzeń, dziś są dostępne od ręki i za niewielką cenę. Bez względu na to jaką mamy cerę i potrzeby pielęgnacyjne. Moja wizyta w Rossmannie zawsze kończy się przynajmniej godzinnym dreptaniem, czytaniem składów i oglądaniem kosmetyków, które normalnie nie są dla mnie łatwo dostępne. Przeważnie interesują mnie produkty polecane przez Was, a wśród nich takie marki jak: Bielenda, Isana, Tołpa, Tami czy Nacomi. Nigdy nie wychodzę z pustym koszykiem :) Dziś też przygotowałam dla Was listę fajnych nowości i mam nadzieję, że po zapoznaniu się z nią również nie wyjdziecie z drogerii z pustymi rękoma. A co więcej wyniesiecie z niej produkt, który bardzo polubicie.
Kiedy tylko ujrzałam obietnice płynące z ulotek tej serii to aż poczułam ukłucie w okolicach serca. Zestaw produktów dla włosów przetłuszczających się u nasady i suchych na końcach. Byłam pewna iż to kosmetyki szyte na miarę moich kosmyków. Trzymałam mocno kciuki, że faktycznie działają, bo mogłabym dzięki nim mieć problem z głowy. I to dosłownie. Maska z glinką aplikowana przed namoczeniem włosów to była dla mnie totalna nowość! Jej zadaniem jest absorbowanie sebum i oczyszczanie skóry głowy. Największy problem miałam z tym, że nie każdego dnia chciało mi się skrupulatnie wmasowywać ją w skalp na 5 minut przed planowaną kąpielą. Jednak jeśli pokonałam okropne lenistwo lub skrajne wyczerpanie to zaznałam fajnego efektu chłodzenia co tylko potęgowało nieznane doświadczenia. Maska po kilkudziesięciu sekundach zastyga i zamienia się w szary proszek, tak jak ma się to przy tego typu produktach aplikowanych na twarz. Ku mojemu zdziwieniu zmyła się bardzo dobrze, bez uciążliwego szorowania i płukania włosów setki razy. Cały proces uwieńczyłam aplikowaniem ładnie pachnącego szamponu, a później fajnej odżywki. Lubię praktycznie każdy produkt z tej serii i chociaż uważam ten świetny pomysł za nieco niedopracowany, nie narzekam. Uzyskałam upragnione przedłużenie świeżości włosów i chociaż nie było ono spektakularne doceniam starania producenta. Myślę, że jest to dobry wstęp do opracowania idealnych produktów do włosów tłustych, które znacznie zmniejszyłyby częstotliwość ich mycia. Obecnie na rynku nie ma za bardzo w czym wybierać. A dzięki serii Magiczna Moc Glinki zyskujemy bardzo dobrze oczyszczoną skórę głowy, upragnione uczucie świeżości, które przy tego rodzaju włosach jest wręcz pożądane i oczywiście odłożenie kolejnego mycia chociaż o jeden dzień. Dodatkowo udało mi się nieco ujarzmić ostatnio puszące się kosmyki, które zaczęły wyglądać zdecydowanie zdrowiej i ładniej. Sam pomysł na serię niezwykle innowacyjny i chociaż nie idealny, ja sama jestem na tak :)
Biały Jeleń/Specjalistyczny płyn ginekologiczny (dostępny tutaj)
O płynach do higieny intymnej nie przeczytacie na moim blogu, bo zwyczajnie nie mam czasu by poświęcać im osobny wpis. Jednak są to produkty bardzo ważne i co najgorsze często przez nas pomijane. Od kiedy jestem w Uk nie trafiłam jeszcze na żaden tego typu produkt, który w pełni by mnie usatysfakcjonował. Kosmetyki do higieny intymnej kupuję zawsze w Polsce, ale przyznaję się bez bicia, że i w ich przypadku zwracam uwagę na opakowanie. Produkty Biały Jeleń mimo iż uchodzą już za legendarne nie mogą się pochwalić seksownymi i kuszącymi buteleczkami. Co w sumie jest całkiem logiczne, ale gdy widzę nieco ładniejszy kartonik to moja ręka mimowolnie zmierza w jego kierunku. Produkt, który Wam dziś pokazuję to nowość stworzona głównie z myślą o kobietach w ciąży lub w trakcie połogu. Ma koić podrażnienia, łagodzić uczucie swędzenia i pieczenia, nie wysuszać, utrzymywać odpowiednie pH skóry, zapobiegać podrażnieniom i w końcu odświeżać. Lista obietnic jest bardzo długa, ale kurczę chyba wcale nie przekłamana. Oczywiście nie jestem przy nadziei, a mojego potomka wydałam na świat coś ponad dwa lata temu, ale ten płyn naprawdę jest fajny! Posiada wygodną butelkę z pompką, łatwo się pieni, delikatnie pachnie i faktycznie pomaga w tym co mu producent nakazał. Daje niesamowite uczucie odświeżenia i jest wręcz świetnym kompanem w trakcie miesiączki czy wywołanych osłabieniem podrażnień. Nie mam mu absolutnie nic do zarzucenia. Polecam go bardzo mocno i mam nadzieję, że Wy dziewczyny dbacie o swoje miejsca intymne równie dobrze jak o pieczołowicie pielęgnowaną twarz :)
Garnier/ Skin Naturals/ Żel micelarny do skóry normalnej i mieszanej (dostępny tutaj)
Kolejny wydawałoby się innowacyjny produkt, który normalnie nie musi działać w symbiozie z innymi cieczami. Żel micelarny dotychczas osamotniony, tym razem by zadziałać potrzebuje towarzystwa wody. Dopiero wtedy pozwoli nam wytworzyć przyjemną piankę, której zadaniem jest oczyszczanie i usuwanie kosmetyków kolorowych. W mojej pielęgnacji po żele sięgam dopiero po pozbyciu się makijażu poprzez płyn micelarny, a później jeszcze zanim zmoczę twarz masuję ją olejkiem. Produkty myjące nie mają więc zbyt dużego pola do popisu. Żel usuwa makijaż bardzo dobrze i nie mam mu nic w tej kwestii do zarzucenia. Jedynie z tuszem może sobie nie poradzić, dodatkowo powodując pieczenie oczu. Ja jednak mam już swojego faworyta do demakijażu rzęs i powiek, więc takie braki mi absolutnie nie przeszkadzają. Nie jest to zły produkt, ale SLS w składzie skutecznie odstrasza mnie od jego regularnego stosowania. Co prawda nie zauważyłam by jakoś wyjątkowo przesuszał, jednak wolę dmuchać na zimne. Skóra po jego umyciu jest bardzo dobrze oczyszczona, ale nie ściągnięta. Miękka i niezwykle gładka. Żel nie pozostawia na niej lepkiego filmu, który nie jest mile widziany przez moją cerę. Dodatkowo mamy pompkę, wygodne blokowanie i przezroczyste opakowanie, które pozwala kontrolować zużycie produktu. Nie jest to jakiś ósmy cud świata, ale gdyby tylko miał trochę lepszy skład to na pewno chętnie sięgnęłabym po jego drugie opakowanie. Ocenę wystawiam mu pozytywną :)
Płyn micelarny jako pierwszy krok w moim demakijażu nie musi działać cudów, chociaż marzące i suche produkty powodują u mnie gęsią skórkę. Opis płynu Barwa Siarkowa naprawdę zachęca do zakupu i daje duże nadzieje. Usuwanie makijażu, odświeżenie, tonizowanie, zmniejszenie niedoskonałości i wydzielania sebum, a wszystko to bez wysuszenia oraz pogorszenia stanu skóry. Wprost idealny produkt do cer problematycznych! Jako jeden z niewielu posiada wygodny otworek, który nie wylewa zbyt dużej ilości płynu i spokojnie możemy kontrolować jego wydobycie. Makijaż usuwa naprawdę bardzo dobrze, chociaż z tuszem może sobie nie poradzić. Skóra po jego użyciu jest odświeżona i gładka, ale bez tłustej i lepiącej się warstwy. Bardzo dobrze usuwa nadmiar sebum i wszelkie zanieczyszczenia. Nikt na pewno nie posądzi go o słabe oczyszczanie. Ja bym nawet powiedziała, że dla sporej liczby osób może być wręcz zbyt agresywne. Przy dłuższym stosowaniu istnieje możliwość wysuszania skóry, chociaż ja tego nie zauważyłam, bo zaraz po nim sięgam po olejek i nie jest moim ostatnim krokiem w demakijażu. Wrażliwce lepiej niech się trzymają od niego z daleko, bo może wywołać u nich pieczenie i podrażnienie. Oczywiście nie ma co liczyć na poprawę stanu cery dzięki temu jednemu produktowi. Potrzebna nam jest do tego odpowiednia pielęgnacja, złożona z kilku kosmetyków dopasowanych do problemów naszej skóry. Na moją nie wpłynął ani pozytywnie, ani negatywnie. Na pewno nie jest to płyn dla każdego, ale u mnie sprawdził się bardzo dobrze i chętnie sięgnęłabym po kolejną jego butelkę.
Pewnie Wam jeszcze nie pisałam, ale moje paznokcie nie lubią lakierów. Wręcz je odrzucają, zwracają i pozbywają się na zawsze. Próbowałam już sprayów, utrwalaczy i innych cudów, ale zawsze kończy się tak samo. Produkt Sally Hansen-Complete Salon Manicure od początku był skazany na porażkę. Coś jednak sprawiło, że zaraz po tym jak dokładnie go przetestowałam pobiegłam do drogerii po kolejną buteleczkę. Od razu uprzedzam, że trwałością nie powalił mnie na kolana i standardowo po trzech dniach nadawał się jedynie do zmycia. Uwielbiam jednak jego precyzyjny pędzelek! Jest tak doskonale zaprojektowany, że nie da się wymalować nim pół ręki. Idealnie pokrywa całą płytkę i wystarczy jedno pociągnięcie by dał upragniony efekt. A co więcej on wysycha szybciej niż Usain Bolt dobiega do mety bijąc kolejny rekord! Z ręką na sercu przyrzekam, że nigdy wcześniej nie uzyskałam takich efektów w przypadku innych lakierów. Pięknie się błyszczy i od razu widać, że mamy do czynienia z wyższą półką. Do ideału brakuje mu jedynie trwałości hybrydy, ale oczywiście to tylko niespełnione marzenie. Wykonując sto zawodów świata (praczka, kucharka, pomoc domowa, niania, szwaczka, itp) nie wypada oczekiwać od lakierów super trwałości. Mimo wszystko i tym razem wystawiam pozytywną ocenę oraz daję kciuka w górę.
Rimmel/Scandaleyes Reloaded Maskara Extreme Black (dostępna tutaj)
Maskary Rimmel od jakiegoś czasu mocno mnie rozczarowują i zupełnie nie spełniają niezbyt wygórowanych oczekiwań. A co więcej ich nowe odsłony wcale nie są lepsze od poprzedników. Już sporych rozmiarów szczoteczka wzbudza we mnie chęć natychmiastowego umieszczenia jej z powrotem w opakowaniu. Nie chwyta idealnie każdej rzęsy i o super rozdzieleniu nie ma nawet mowy. Faktycznie tak jak obiecuje producent już przy pierwszym pociągnięciu jest doskonale widoczna i nie ma potrzeby jej dokładania. U mnie niestety efekt jaki daje jest bardziej niż niezadowalający. Mocno sklejone włoski to na pewno nie to czego spodziewam się po porządnej maskarze. Głęboka czerń ładnie podkreśla spojrzenie i nawet przy mocnym makijażu rzęsy są nadal dobrze widoczne. Kolejnym jej atutem jest brak jakiegokolwiek oporu przy demakijażu. Z łatwością poddaje się każdemu płynowi micelarnemu i znika w kilka sekund. Nie odbija się też na powiece i nie osypuje w ciągu dnia. Skłamałabym pisząc iż jest to nieudany i bezużyteczny produkt, bo na pewno miałam w swoim życiu gorsze tusze, ale myślę, że po jego kolejne opakowanie na pewno bym nie sięgnęła. To taki średniaczek. Same zdecydujcie czy chcecie spróbować :)
To tylko garstka produktów, które nazbierały mi się od ostatniego wpisu. Niedługo wpadnę z kolejną porcją Rossmannowych nowości, bo wiem już, że to jedne z Waszych ulubionych postów. Następnym razem wspomnę o nowej pomadzie od Wibo czy różu od Eveline, albo odżywce do paznokci marki Bielenda.
Znalazłyście dla siebie coś ciekawego? :)