Silikonowy aplikator SiliSponge. Czy będzie następcą Beauty Blendera?



Wszystkim znane blogerki czy youtuberki już jakiś czas temu wylądowały na celowniku marek, które próbują wykorzystać ich popularność do wypromowania swojego produktu. Niestety był to początek końca ery zawsze “czystej“ i obiektywnej oceny. Mam nawet wrażenie iż wspominanie o tym, że otrzymanie produktu w ramach współpracy nie jest jednoznaczne z pozytywną opinią, po prostu nie ma już sensu. Na pewno przez te wszystkie lata znacznie straciłyśmy na autentyczności, a na każdy opis produktu z barteru czytelnicy patrzą podejrzliwie i z niemałą rezerwą. Nawet wtedy, gdy jesteśmy czyste jak łzy. Są jednak “gwiazdy”, które potrafią sprzedać dosłownie wszystko. Wystarczy odpowiednia kwota i promocja, a zgodzą się powiedzieć co tylko producent zechce. Sama też łapię się na tym, że kupuję dany kosmetyk, bo poleca go znane guru kosmetyczne i jestem pewna, że nie może się mylić. Nie raz i nie dwa pewny hit okazał się w najlepszym przypadku  zwykłym śmiertelnikiem, który niestety cudów nie działał, mimo iż nam obiecywano. Kiedy tylko zobaczyłam w Internecie filmiki najnowszego “cud produktu” jakim nazywa się SiliSponge, byłam pewna, że to nie może się udać. Obietnice faktycznie kusiły do zakupu, ale prezentacja pozostawiała wiele do życzenia. Nie udało mi się jednak pokonać mojej ciekawskiej natury i postanowiłam na własnej skórze spróbować czy faktycznie “Beauty Blender został właśnie zdetronizowany”. Myślicie, że odszedł do lamusa?

Tak jak każda mało znana blogerka, na swoją “gąbeczkę” musiałam czekać długie tygodnie. Najpierw ustawiłam się w wirtualnej kolejce, a później cierpliwie odliczałam dni do przyjścia upragnionej przesyłki. Myślę, że jej podróż do mojego domu trwała więcej niż miesiąc, a zachwyceni użytkownicy tylko potęgowali i tak już rozbujaną ciekawość.  Zapakowana w ładny, błyszczący worek strunowy, wyglądała nieco bardziej luksusowo niż zamówione na Ebayu produkty przychodzące z Hong Kongu. Wystarczy na nią popatrzeć i bez wątpienia praktycznie każdej kobiecie skojarzy się z popularnymi wkładkami do biustonosza. Aplikator faktycznie wygląda podobnie, ale jest bardziej twardy i mniej plastyczny. Według mnie to nie to samo, a filmiki na których blogerki nakładają makijaż akcesoriami do biustonoszy to największa głupota jaką ostatnio widziałam. Przebija nawet naklejoną na twarz taśmę, której wspomnienie do dziś powoduje u mnie gęsią skórkę.


Plotkarskie magazyny i kiepskie portale internetowe, opisywały SiliSponge jako następcę Beauty Blendera i twierdziły, że ma kilka właściwości, które czynią go lepszym. Nie kilka, a dwie. Zupełnie nie wchłania makijażu i łatwo się domywa z resztek podkładu czy innych produktów kolorowych. Tylko tyle lub aż tyle. Większość użytkowniczek BB pewnie od dawna marzy by i on mógł pochwalić się takimi osiągnięciami. Mimo iż czekałam na aplikator długie dni z niecierpliwością, po ujrzeniu go na żywo jakoś odeszła mi ochota na testy. Od początku nie wzbudzał mojego zaufania. Leżał na toaletce kilka dni i sięgnęłam po niego głównie dlatego, że chciałam się z Wami podzielić opinią. 




Akcesoria do nakładania podkładu jednego dnia są u mnie mile widziane, a drugiego wolę zdać się na swoje dłonie. Wszystko zależy od konsystencji produktu i jego chęci do współpracy z pędzlem lub gąbeczką. Przyznam jednak, że nigdy w życiu, żaden aplikator nie sprawił mi tyle kłopotu. Próbowałam kilka razu użyć SiliSponge, z różnymi podkładami i zawsze kończyło się na przekleństwach. Nigdy nie dałam rady wykończyć nim całej twarzy. Faktycznie nie wchłania produktu i dzięki temu możemy dozować go mniej, ale tak maże i paćka, że blendowanie trwa pięć razy dłużej. Musiałbym spędzić co najmniej dwadzieścia minut na aplikacji samego podkładu by wyglądało to w miarę dobrze. “Gąbeczka” robi smugi, a ich usunięcie to naprawdę mozolna praca. Produkt dosłownie ślizga się po skórze i nie chce z nią współpracować. SiliSponge pozazdrościć może sławnej BB jej delikatności, nadawania makijażowi naturalnego wyglądu i szybkiej, łatwej aplikacji. W konkurencji blendowania też zdecydowanie przegrywa. Dodatkowo nie leży wygodnie w dłoni i miałam problem z poprawnym jego uchwyceniem. Ten aplikator mimo iż ma dwie fajne właściwości, według mnie ani trochę nie dorównuje gąbeczce BB i nie ma szans by kiedyś mi ją zastąpił.





W podsumowaniu pragnę napisać, że SiliSponge według mojej oceny nadaje się jedynie do przywitania z ładnym koszem, który stoi nieopodal mojej toaletki. Nie, nie i jeszcze raz nie. Wiem, że nie jestem kosmetycznym guru i pewnie mało się znam, ale według mnie ten aplikator powinien nazywać się SillySponge (silly=głupi), bo kupując go z nadzieją na rewolucję w naszym makijażu, dajemy się zwyczajnie nabrać reklamie i wychodzimy na głupców.

Dajcie znać co Wy sądzicie o tym najnowszym "cudzie". A może miałyście już okazję go testować? Czy tylko ja jestem dziwna? 





INSTAGRAM

Land of Vanity. Theme by STS.