Hity makijażowe roku 2016/ Anastasia Beverly Hills, Skin79, Benefit, MAC, NYX, Urban Decay i inni!





Koniec roku nastraja do przemyśleń, podsumowań i rachunków sumienia. Często zbieramy w całość wszystkie wydarzenia, sytuacje i zmiany, a potem zastanawiamy się czego nas nauczyły i jakie miały dla nas znaczenie. Ja oprócz osobistej analizy, praktycznie co grudzień robię przegląd wszystkich używanych przeze mnie kosmetyków i wybieram te, które najlepiej przysłużyły się mojej skórze. Dziś więc spodziewajcie się samych pochwał. Nie wszystkie wymienione przeze mnie kosmetyki to produkty bez wad, bo są i takie, które mają swoje małe mankamenty, ale na pewno plasują się w kategorii tych, które darzę największą sympatią. Makijaż od dawna jest dla mnie bardzo ważnym elementem dnia, chociaż jego wygląd zmienia się co jakiś czas. Z typowo matowych i kryjących podkładów powoli przechodziłam do tych lżejszych z efektem rozświetlenia i świeżości. Posiadając tłustą cerę ciężko jest znaleźć produkt, który da podobny efekt, a przy tym nie spłynie po kilku godzinach i zda egzamin trwałości. Mój rozświetlacz też musi być subtelny, by jedynie nadać skórze lekkiego blasku, a nie dyskotekowego błysku, a od pudru wymagam tylko dobrego zmatowienia cery. Tusz najlepiej jakby jedynie zagęszczał i tak już długie rzęsy. Jest tego sporo, ale myślę, że każda z Was znajdzie coś dla siebie. 



Podkład: Skin79 Super Beblesh Balm


Jedyny produkt, któremu udało się pokonać niezastąpiony Revlon Colorstay. Przez ostatnie miesiące sięgałam po niego niemal każdego dnia. Uwielbiam efekt jaki pozostawia na mojej skórze. Bardzo dobrze kryje i wyrównuje kolor cery, a przy tym wygląda na niej po prostu pięknie! Świeżo, lekko i bez efektu maski. Pozbywając się go wieczorem, mam wrażenie, że moja skóra jest mi wdzięczna iż już jej więcej nie katuję ciężkimi i mocno kryjącymi produktami. Jedyny jego minus to niestety pozostawianie efektu błyszczenia. Co prawda trzeba na niego trochę poczekać, ale jednak w strefie T całego dnia nie wytrzyma. Po więcej zapraszam Was do napisanej już recenzji → tutaj.

Puder: Kiko Milano Radiant Fusion Baked Powder


Przyszło po nim wielu, ale żaden nie był mu równy. Uwielbiam ten puder za to, że świetnie stapia się z moją cerą, nie tworzy efektu maski i pozostawia skórę matową na długie godziny. Jest bardzo wydajny i starcza na sporo miesięcy używania. Nie pyli się, nie tworzy “efektu ciastka” i nie zapycha. Dodatkowo zapakowany jest w piękne, wyglądające bardzo luksusowo opakowanie z lusterkiem. Nie mam mu absolutnie nic do zarzucenia. Jak na razie jest moim ideałem, a dodatkowo nie kosztuje majątku. Żałuję, że nie napisałam o nim recenzji, ale obiecuję, że jak tylko dostanę nowe opakowanie to na pewno nadrobię to niedopatrzenie.

Korektor: Kat Von D Lock-It Cream Concealer


Długo zastanawiałam się nad wyborem ulubionego korektora. O podium walczyły ze sobą wyżej wspomniany produkt od Kat von D i pewnie dobrze Wam znany Nars Creamy Radiant Concealer. Tak naprawdę uwielbiam oba i myślę, że są bardzo podobne do siebie. Sama nie wiem dlaczego chętniej sięgam po ten od Kat. Chyba tylko dlatego, że mam do niej słabość i uwielbiam jej styl oraz linię kosmetyków. Jeśli chodzi o krycie to na pewno Was nie zawiedzie. Jest naprawdę porządne, wręcz kamuflujące. Korektor ma gęstą konsystencję, ale łatwo się go blenduje i nawet moim workom pod oczami nieco uciera nosa. Co prawda nie należy do najlżejszych produktów i potrafi się zbierać w zmarszczkach, ale to zależy jakim pudrem go utrwalimy i jak wielką ilość nałożymy. Jego niezwykłe opakowanie przyciąga wzrok, a lekko spłaszczony aplikator świetnie rozsmarowuje korektor w wybranych przez nas miejscach. Jestem prawie pewna, że nie zachwyci każdego i nie skradnie serc większości użytkowników, ale ma w sobie moc i według mnie można go pokochać.

Primer: MAC Pre+Prime Natural Radiance Base Visage


Jako posiadaczka tłustej cery powinnam trzymać się z daleka od rozświetlającej bazy. Jednak o dziwo ta dedykowana jest właśnie skórze tak szybko błyszczącej się jak moja. Początkowo przeraziły mnie w niej drobinki, które w biały dzień faktycznie są nieco zauważalne, chociaż to też zależy od krycia podkładu, którego użyjemy. Jestem wręcz uzależniona od efektu jaki daje! Cera jest zdrowo rozświetlona i wygląda jakby właśnie została dotknięta czarodziejską różdżką. Za każdym razem na widok mojego makijażu po jej użyciu wręcz muszę powiedzieć: wow! Dodatkowo faktycznie trzyma sebum w ryzach i co najważniejsze nie zapycha. Mam zamiar niedługo wpaść tu z jej recenzją, więc dowiecie się nieco więcej, a na razie mogę Wam ją jedynie mocno polecić.

Rozświetlacz: Anastasia Beverly Hills Glow Kit


Pełne szuflady rozświetlaczy mogą przyprawić nie lada kłopotu w wyborze tego jedynego. Nie będzie się jednak borykać z tym problemem posiadaczka paletki Glow Kit. Każde kółeczko kryje w sobie piękno i zachwyt. Efekt jaki daje to nic innego jak prawdziwy kosmetyczny orgazm! Kocham w niej to, że rozświetlenie można stopniować. Od lekkiego, ledwo zauważalnego do mocnej tafli, którą widać z daleka. Wiem, że  podobny efekt uzyskacie innymi, tańszymi produktami, ale większość kosmetykoholiczek pragnie właśnie tej ślicznotki i wcale im się nie dziwię. Według mnie paletka nie ma żadnych wad. Nie mogę się do niej przyczepić i nie wyobrażam sobie by zabrakło jej w moich zbiorach.


Paletka do konturowania: Kat Von D Shade + Light Face Contour Palette


Uwielbiam Anastasię i każdy produkt, który wychodzi spod jej ręki, ale to paletka do konturowania od Kat musiała znaleźć się podium. Kolejny raz nie jestem w stanie dokładnie sprecyzować dlaczego. Jakoś wygodniej mi się ją aplikuje, odcienie mimo iż podobne wydają się bardziej właściwe, ale może to tylko fanaberie? Pigmentacja powala na nogi i należy uważać by nie przesadzić z ilością produktu, bo łatwo można  przeholować. Mimo wszystko nawet gdy czasami zbyt hojnie obdaruję policzek dawką bronzera, to wystarczy fajny pędzel i wszystko ładnie się rozblenduje. Na pewno postawienie jej na podium nie jest przesadą. To bardzo uniwersalny oraz wydajny produkt i według mnie prócz pylenia się nie ma wad.

Róż: NYX Ombre Blush w odcieniu Soft Flush


Na mojej toaletce rozgościły się blade róże, które ledwo zauważalnie przyozdabiają policzek. Ten od NYX kupiłam tylko dlatego, że upatrzony kolor był niedostępny. Już dawno marzyła mi się pomarańczowa pomadka i róż, dlatego postanowiłam w końcu spróbować. I to był strzał w dziesiątkę! Już samo opakowanie zachwyca swoim wyglądem i oryginalnym przejściem dwóch odcieni. W używaniu przeszkadzać może jedynie obłok pyłu, który towarzyszy nam przy wydobyciu produktu. Mimo wszystko jest on bardzo mocno napigmentowany i wystarczy jedno dotknięcie pędzla by obficie go pokrył. Nie narobiłam sobie nim jeszcze plam i zawsze ładnie rozkłada się w miejscach, które mu wyznaczyłam. W tym odcieniu uwielbiam to, że w zależności od światła inaczej się prezentuje. Nie jest to mocna pomarańcza, a jedynie jej lekka namiastka. Czasami mam nawet wrażenie, że potrafi się fajnie zaróżowić. Na pewno noszę się z zamiarem zamówienia większej ilości odcieni, bo nie zauważyłam by produkt migrował, ścierał się lub zapychał. Za taką cenę warto spróbować😊

Cienie do powiek: Urban Decay Naked Ultimate Basics Palette


Na powiekach uwielbiam błysk, glam i rozświetlenie, a tu na podium stawiam maty… Tej paletce jednak należy się uznanie. Powaliła na kolana sporo osób zanim jeszcze pojawiła się w sprzedaży i każda kosmetykoholiczka na jej widok dostawała ataku serca. Wygląda pięknie, a cała oprawa oraz opakowanie sprawiają, że czujemy się jakby luksusowo. Można by ją dotykać, oglądać, macać i nigdy nie mieć dość! Wiem, że nie jestem specem w makijażu powiek i Maxineczki ze mnie nie będzie, ale jestem pewna, że ten produkt nie zawodzi. Cienie łatwo się blendują, nie znikają z powieki, nie rolują się i są dobrze napigmentowane. Bez obsypywania i niespodzianek. Można nią wyczarować makijaż na wiele okazji i nawet brak błysku pozwoli nam się czuć wyjątkowo. Wiem, że cena wymusza przekleństwa lub sprzedaż nerki (zwłaszcza w Polsce), ale dziewczyny naprawdę warto! Wystarczy taki jeden zakup i można sobie odpuścić inne paletki choćby na lata. Polecam!

Pomada: Anastasia Beverly Hills Dip Brow Pomade


Na szczęście era na Instagramowe, mocno wyrysowane od szklanki brwi powoli odchodzi w zapomnienie, a do łask wraca naturalność. Mam wrażenie, że za swoje brwi każdy ktoś kiedyś się wstydzi. To tak jak z oglądaniem zdjęć z dzieciństwa, gdy mamy na sobie różowe dresy i niebieski sweter. Jest zażenowanie i śmiech, a później pocieszenie, że wszyscy tak kiedyś się ubierali (no prawie). Jeśli oglądacie filmiki z pięcioma włoskami, które po chwili zamieniają się w idealnie wyrysowane, gęste brwi, to jestem pewna, że swój udział ma w tym Anastsia i jej pomada. Dopiero po zakupie przekonałam się o jej mocy. Myślę, że da się nią namalować dosłownie wszystko. Wystarczy lekkie zamoczenie pędzla i już połowa rodziny może się chwalić Instagramowym efektem powyżej oka. Do bardziej naturalnego looku wystarczy naprawdę odrobina produktu,  porządnie wyczesana szczoteczką specjalnie przeznaczoną do tego rodzaju włosków. Myślę, że nie każdego zadowoli jej moc, ale nikt nie odmówi jej tytułu królowej wśród pomad. Jest dobrze napigmentowana, miękka i trwała. Czego chcieć więcej?

Cienie do brwi: Makeup Revolution Focus & Fix Eyebrow Kit


W tamtym roku zachwyciła mnie paletka do brwi od Benefitu, a tym razem polecam jej idealną kopię. Jeśli mnie znacie to wiecie jakie mam podejście do dublowania i ściągania pomysłów, ale czasami testuję coś po prostu z czystej ludzkiej ciekawości lub choćby dla moich czytelników, którzy w większości nie mają z tym problemu. Wiem, że gdy czasami ktoś podsuwa tańszy zamiennik to chętnie korzystacie i oczywiście w pełni to rozumiem. Chociaż przyznam szczerze, że rzadko zdarza się by drogeryjne produkty równały się tym wysokopółkowym. Tym razem jednak uważam, że paletka od Makeup Revolution, faktycznie przypomina tą z Benefitu. Co prawda jedynie cień skradł moje serce i używałam go naprawdę długo. Wiem, że ten produkt ma dosyć mieszane opinie, ale według mnie najciemniejszy kolor idealnie mi pasował. Cień łatwo się aplikował (choćby fajnym pędzelkiem dołączonym do opakowania), był miękki i szybko nadawał upragnioną barwę brwiom. Posiada on naprawdę super pigmentację i ja nie zauważyłam by znikał podczas dnia. Zawsze na stanowisku od rana do wieczora. Jego wydajność jest po prostu znakomita. Produkt używałam bardzo regularnie długi czas, a do dziś nie widać w nim dna. Poza tym paletki mają tyle odcieni iż nie wierzę, że nie znajdziecie odpowiedniego dla siebie. Nie lubię kopiowania, ale tym razem muszę przyznać, że Makeup Revolution się postarało. Skoro produkt tak fajnie się obronił, chyba nie było konieczne ściąganie po innych, bardziej znanych markach? Mimo wszystko polecam jeśli nie macie z tym problemu.



Żel do brwi: Benefit Ready Set Brow!


Marka Benefit zdecydowanie nie należy do moich ulubionych, a ich opakowania często powodują u mnie gęsią skórkę. Muszę jednak przyznać, że czasami uda im się wyprodukować coś naprawdę fajnego. Do tych udanych wyrobów muszę zaliczyć żel do brwi Ready Set Brow! Pamiętam, że zanim się poznaliśmy miałam w planach zakup podobnego produktu od Charlotte Tilbury. Jednak to Benefit rozdawali prawie za darmo w gazetach, a że akurat pełno dziewczyn polecało i chwaliło ten żel, skusiłam się i ja. Ta mała, niepozorna próbka służy mi do dziś. W sumie to już dawno pokochałam ten produkt i na razie nie mam zamiaru się z nim rozstać. Szczoteczka z drobnymi włoskami po jednej stronie i trochę większymi po drugiej, da radę złapać każdy włosek. Pięknie je układa i utrwala, tak by trzymały się cały dzień. Zasycha w kilka sekund i potrafi też od czasu do czasu zostawić biały osad na brwiach, dlatego trzeba uważać by nie nabrać go zbyt wiele. Poza tym żel jest idealny i tak jak pisałam nie wyobrażam sobie mojej toaletki bez niego. Opakowanie też może się podobać, bo wyjątkowości mu nie odmówię😊

Pomadka: MAC Lipstick (najlepiej w odcieniu Myth)


Jeśli spodziewacie się, że napiszę iż ten produkt jest ideałem i powala na kolana, to niestety muszę Was zaskoczyć. Co prawda po przeczytanych w Internecie recenzjach, faktycznie można odczuć, że te pomadki nie posiadają wad. Niestety są to to zwykłe śmiertelniczki i chociaż mają w sobie nieco boskości, jeszcze trochę im brakuje by mogły bez obaw spoglądać na inne z góry. Fajnie rozprowadzają się na ustach, idealnie je pokrywają i trzymają się kilka godzin. Jednak chyba spodziewałam się czegoś lepszego. Wiem, że to może brzmieć naiwnie, bo głównie matowym pomadkom przypisuje się super trwałość, ale zdecydowanie chciałabym by te od MACa też posiedziały na moich ustach troszkę dłużej. Potrafią też nieco wysuszać wargi, ale zauważyć się to da dopiero przy codziennym stosowaniu. Nie bez powodu jednak znalazły się na podium. W porównaniu do innych, nawet tych droższych produktów, wypadają na pewno najlepiej. Mam na myśli trwałość i wpływ na kondycję ust. Nie są wolne od wad i można na nie trochę pomarudzić, ale jednak potrafią rozkochać. Ja na pewno mam co do pomadek MACa słabość i jakoś nigdy ich za wiele. Myślę, że każda kobieta powinna mieć w swojej kosmetyczce chociaż jeden produkt do ust tej marki. Jednak muszę ostrzec, że ich kupowanie uzależnia 😊 Nie jestem pomadkoholiczką, dlatego mimo iż przyznałam podium właśnie tym od MACa, to jednak nie przypisuję im jeszcze boskości i nie odważę się przyznać iż są najlepsze ze wszystkich dostępnych na rynku 😊

Puder sypki: Kat Von D Lock-It Setting Powder


Pewnie już zauważyłyście, że mam ogromną słabość do całej serii Lock-It. Nie inaczej jest z sypkim pudrem, który również zyskuje podium. Jest idealnie zmielony, świetnie gruntuje korektor i zapobiega jego osadzaniu się w zmarszczkach. Od zawsze jestem przeciwniczką bakingu pokazywanego na YT i ja chyba nigdy nie odważyłabym się nakładać takiej ilości pudru pod moje biedne oczy. Wiem, że kiedy ta metoda stała się popularna to rynek moment obrodził produktami specjalnie do tego przeznaczonymi, ale i tak jakoś im nie ufam. Korektor staram się pokryć jedynie cienką warstwą pudru, tym razem jednak używam do tego wilgotnej gąbeczki Beauty Blender i tylko wtedy efekt jaki uzyskam mnie satysfakcjonuje. Rysowanie konturów i pokrywanie praktycznie pół twarzy pudrem sypkim to nie moja bajka i myślę, że reakcja cery na takie zabiegi szybko wybiłaby mi je z głowy. Tego typu produkt od czasu do czasu ląduje jeszcze na nosie, który zdecydowanie najszybciej ujawnia, że jestem posiadaczką tłustej cery. Lock-It Setting Podwer jest na podium ponieważ nie zawodzi mnie w żadnej kwestii. Nie wysusza cery, nie zapycha, nie powoduje efektu ciastka i fajnie utrwala makijaż. On po prostu nie ma wad!


Paletka do konturowania na mokro: Anastasia Beverly Hills Cream Contour Palette


W tej kategorii chyba najłatwiej było wyłonić zwycięzcę. Pewnie wybór mojej kandydatki okaże się mało obiektywny, ponieważ po zakupie paletki do konturowania od Anastasia nie sięgałam po żaden inny tego typu produkt, ale to tylko dobrze o niej świadczy. Posiada ona kilka odcieni i na pewno pozwoli Wam znaleźć odpowiedni dla siebie. Produkt jest dobrze napigmentowany, miękki i nie zasycha, nawet gdy leży jakiś czas nieużywany. Jednak cały sekret świetności paletki ukrywa się w tym, jak łatwo każdy odcień daje się rozblendować. Myślę, że nawet amator świetnie by sobie z nią poradził. Na  temat tego produktu już możecie poczytać na moim blogu, dlatego nic więcej nie zdradzając odsyłam Was do posta gdzie znajdziecie odpowiedzi na wszystkie pytania → tutaj.

Tusz do rzęs: Seventeen Falsifeye HD Mascara


W tym roku miłością szczerą pokochałam tusze od L’oreala i praktycznie każdy skradł moje serce. Uważam, że w tej kategorii marka rządzi i naprawdę pozostawia konkurencję daleko w tyle. Jest jednak mały, niepozorny tusz, który kładzie inne na kolana. Maskara od Seventeen nie kosztuje wiele i mało kto podejrzewa, że ma taką moc. Uwielbiam ją za to, że nie skleja rzęs, ładnie je rozdziela i przy okazji nieco wydłuża. Po jej użyciu wyglądają na bardziej gęste i dłuższe. Praktycznie nie mogę na nią narzekać. Ma wszystko czego mi potrzeba oraz jest zdecydowanie jednym z najtańszych produktów z mojej kolekcji. Nie zauważyłam też by tusz mi się obsypywał lub odbijał na powiekach. Jeśli kiedykolwiek będziecie miały okazję go wypróbować to naprawdę polecam. Zwłaszcza, gdy zamiast mega wydłużenia, oczekujecie bardziej rozdzielenia i zagęszczenia. To jest pewniak!


Lista ulubionych kosmetyków do makijażu w 2016 zostaje zamknięta, a ja mam nadzieję, że w następnym roku będzie wypełniona równie fajnymi i rzadko zawodzącymi produktami. Wam Kochani pragnę życzyć szczęśliwego Nowego Roku! Spełnienia najskrytszych marzeń, dużo słonecznych dni i spontanicznych uśmiechów. Oby stres troszkę odpuścił i przede wszystkim abyście sami umieli się czasami zatrzymać i cieszyć chwilą. Każdej kobiecie życzę pewności siebie i wiary we własne możliwości. Wszystkie jesteśmy niesamowite, tylko czasem za wiele od siebie wymagamy. I co najważniejsze pamiętajcie, że nikt za Was życia nie przeżyje i słowami zazdrosnych koleżanek, sąsiadek czy kuzynek nie warto się przejmować. Karma zawsze wraca😊

PS: Od kilku dni mój blog można już znaleźć pod nowym adresem: www.landofvanity.pl 😊To tylko początek zmian. Do następnego roku moje Kochane!






INSTAGRAM

Land of Vanity. Theme by STS.