Obiecuję, że nie będę znowu rzucać hasła prowokującego do dyskusji, bo mogłabym zacząć iż czasem przyda się odpoczynek, reset lub przymusowy odwyk od bloga. A wszystko po to by wytłumaczyć brak nowości w tamtym miesiącu. W sierpniu nie ośmielę się zatrzymać dla siebie co kryło się w otrzymanej przeze mnie paczce, bo znalazłam kilka naprawdę ciekawych produktów. I chociaż staram się unikać kosmetyków marki Wibo, to postanowiłam na chwilę zapomnieć o urazie, bo bardzo chciałam mieć kępki od Lovely. Niestety jak później się okazało oba produkty wychodzą spod tej samej igły i przez moją niewiedzę muszę dziś z lekkim wstydem przyznać iż okazałam się nie małą hipokrytką. Kosmetyki te jednak nigdy nie leżały w kręgu moich zainteresowań i dopiero klub nowości pozwolił mi się z nimi zapoznać (trochę się tłumaczę). Na szczęście chociaż Wy będziecie mogli z tego skorzystać, a mnie bardzo cieszy, że produkty, które zyskały moją sympatię nie są "wiernymi" kopiami droższych marek (przynajmniej mam taką nadzieję). Wibo udowadnia, że jak chce to potrafi i chociaż nie rozumiem filozofii marki, nie będę o tym dyskutować, bo każdy pewnie ma w tej sprawie swoje zdanie, a nie o tym ma być mój post. Ja dziś zapraszam na przegląd nowości Rossmanna i im będę poświęcać dalszą część wywodów.
Miss Sporty Studio Color/ Cienie do powiek nr413 (Jestem tu!)
Nowa propozycja marki Miss Sporty to cienie, które swoim klimatem wpasować się mają w nadchodzącą jesień (nawet nie chcę jeszcze o niej myśleć). W paletce otrzymujemy trzy brązy i jeden jasny, perłowy cień, który nieco przełamuje smutną tematykę. Wszystkie niesamowicie błyszczą i posiadają sporą ilość drobinek, dlatego ja klasyfikuję je do wieczornych wyjść. Byłam pod ogromnym wrażeniem jak świetną pigmentacją dysponują oraz jak łatwo dają się blendować. Moje umiejętności w kategorii wizaż raczej nie powaliłyby nikogo na kolana, a mimo wszystko udało mi się jakoś okiełznać paletkę i jeszcze po wszystkim wyglądać jak całkiem przyzwoicie umalowany człowiek. Jedyne zastrzeżenia kieruję do niesamowitej sypkości produktu, bo potrafi obdzielić sobą sporo innych miejsc na twarzy, a przecież nam zależy jedynie na powiekach. Najjaśniejszy cień w ciągu dnia lubi też lądować pod oczami, co nie wygląda za fajnie. Reszta trzyma się bez zarzutu długie godziny bez migrowania i znikania. Uważam, że jak za tak niską cenę nie ma co wymagać cudów i chociaż Studio Color nie powala na kolana, nie jest też totalnie bezużyteczną paletką.
Miss Sporty Wonder Smooth/ Szminka nr203 (Jestem tu!)
Już samo opakowanie szminki przywodzi na myśl dziewczynkę wystrojoną w różową sukieneczkę z plastikowym wózeczkiem i pierwszą torebeczką wypełnioną po brzegi “zabawkowymi” kosmetykami. Jest po prostu tandetne i wygląda tanio. Co prawda przezroczysta zatyczka trzyma się całkiem mocno na swoim miejscu i nie ma obaw, że uraczy swoim kolorem pół torebki, ale ten szczegół na pewno nie uratuje ogólnych wrażeń. Dzięki swojej kremowej konsystencji łatwo rozprowadza się na ustach i nie tylko. Potrafi migrować po całej twarzy, mocno się rozmazywać i upodabniać nas do Jokera, który nikomu się dobrze nie kojarzy. Ze świecą szukać wielbicieli jej mocno różowego, wręcz rażącego koloru, który w tym przypadku nie ma prawa wyglądać dobrze. Za trwałość też odejmuję punkty, bo tak naprawdę pomadka nie ma jej wcale. Jakby tego było mało, podkreśla suche skórki, nawet jeśli ma się ich niewielką ilość. Nawet niska cena nie byłaby mnie w stanie przekonać do zakupu tego produktu. Ja jestem na nie i chyba tylko mała dziewczynka mogłaby ucieszyć się na jej widok.
Lovely All Eyes On Me/ Kępki rzęs (Jestem tu!)
To ten produkt skradł me serce i dla niego zapomniałam o całej reszcie. Sztuczne rzęsy ciężko wpasowują się w mój gust, a przygoda z nimi kończy się na tym iż lądują w koszu jeszcze zanim wyjdę z domu. Zawsze gdzieś odstają, kłują i wyglądają po prostu tanio. Jedynym wybawieniem okazać się mogły kępki, które sprawiały wrażenie łatwiejszych do okiełznania. Wrażenie okazało się mylne, bo nie od razu wiedziałam jak się z nimi obchodzić. Idealne dopasowanie również wymaga wprawy i za pierwszym razem może trochę ostudzić nasz zapał. Mimo wszystko efekt jaki nimi uzyskałam wart jest zachodu. Kępki wyglądają o wiele naturalniej i nie odstają tak jak cały długi pasek. Zdecydowanie łatwiej mi było nauczyć się manewrowania nimi, a trzy rodzaje długości dają jeszcze większe pole do popisu. Klej wspaniale trzyma każdą kępkę i nie zepsuje efektu w najmniej oczekiwanym momencie. Już chwilę po aplikacji mogę o nich zapomnieć i bez poczucia dyskomfortu cieszyć się wyczekanym wyjściem. Nie pozostaje mi nic innego jak polecić Wam kępki od Lovely :)
Lovely Eybrow Creator/ Zestaw do stylizacji brwi (Jestem tu!)
Niby jak coś jest do wszystkiego to jednocześnie też do niczego. Byłam pewna, że i tym razem reguła ta szybko się potwierdzi. Zestaw zaskoczył mnie jednak swoją jakością i chociaż nie każda jego część zasługuje na pochwałę, lubię go i już. Nie mogę polecić pęsety, która jest bardzo twarda, ciężko ją zmusić do współpracy, a ze złości potrafi urywać włoski zamiast wyciągać je z korzeniami. Na upartego da się nią osiągnąć zamierzony efekt, ale jest ciężko i nie obejdzie się bez wzdychania i narzekania. Szablony wydają się nieforemne, bo przypominają te, które mogą przybyć do nas z Chin, ale o dziwo pierwszy raz znalazłam odpowiedni dla siebie. Nawet zestaw od Anastasia Beverly Hills nie był w stanie sprostać moim oczekiwaniom, a wystarczył ten marki Lovely i problem z głowy :) Kredka do nadania konturu fajnie podkreśla kształt brwi, jest miękka i łatwo współpracuje, chociaż może się lekko obsypywać. Największe zastrzeżenia mam do ciemnego żelu fixującego, bo jego kolor jest zdecydowanie za mocny i nie pasuje do reszty odcieni w paletce. Ogromną miłością obdarzam czekoladowy cień. Świetnie napigmentowany, łatwy w pracy i trzymający się długie godziny. Lepszego nie mogłabym sobie wymarzyć. Precyzyjne pokrycie brwi ułatwia malutki aplikator. Z jednej strony ścięty, a z drugiej płaski, tak by pomagał przy dokładnym rozmieszczeniu rozświetlacza. Ten zdecydowanie lubi bielić i należy uważać by z nim nie przesadzić. Jednak jeśli trochę się przyłożymy to możemy optycznie unieść brwi i postawić kropkę nad i w makijażu. Kolejny raz daję kciuk w górę :)
Wibo Strobing Make Up Shimmer Kit/ Paleta rozświetlaczy do twarzy (Jestem tu!)
Produkt na który większość z Was czeka z niecierpliwością. Jako fanka rozświetlaczy z ciekawością testuję każdy jeden i mam już całkiem spore doświadczenie w tym temacie. Początek przygody rozpoczyna ładne, wyglądające luksusowo opakowanie. Otoczone kartonikiem, który chroni zawartość oraz informuje jak można wykorzystać produkt znajdujący się pod nim. Wieczko spokojnie posłużyć może jako lusterko, chociaż łatwo łapie odciski i wymaga częstego czyszczenia. Wewnątrz znajdziemy cztery rozświetlacze: ze złotą i srebrną poświatą, oraz dwa odcienie złota. Czytałam opinie, że czekoladowa i ruda część paletki świetnie nadaje się do konturowania, ale nie mam pojęcia jak ktoś mógł nimi osiągnąć satysfakcjonujący efekt. Tylko na swatchach, mocno dociskając palcem da się wyczarować grubą lub cienką linię. Nabierane na pędzel tracą swoją moc i obdarzają twarz jedynie deszczem, dużych błyszczących drobinek. Na pewno nie nadadzą się do rozświetlania, bo wyglądają sztucznie i spiszą się jedynie jako cienie do powiek. Bardziej pożytecznego zastosowania raczej bym im nie znalazła. Co innego z szampańskim i jasnym, perłowym. Ci dwaj faktycznie znają się na rozświetlaniu. Ich intensywność można stopniować, od bardzo delikatnego, dziennego do mocnej tafli, którą producent nazywa efektem mokrego policzka. Jak się go chwycą to mamy pewność, że łatwo nie odpuszczą i będą na nim trwać przez cały dzień. Pędzel dołączony do zestawu wymaga nabycia wprawy i łatwo nim stworzyć nieestetyczne plamy. Można go użyć od czasu do czasu, na wyjazdach, ale ja zdecydowanie polecałbym sięgnąć po narzędzia, które wiedzą jak wykonywać tego typu czynności. Znam lepsze rozświetlacze, ale myślę, że w tej paletce idzie się zakochać, chociaż jej nazwa zdecydowanie nijak się ma do zawartości. O skali przydatności zdecydujcie sami. Dla mnie to produkt na jednorazowy zakup.
Cleanic/ Chuteczki do demakijażu oczyszczanie i regeneracja (Jestem tu!)
Od kiedy moje serce zdobyły płyny micelarne nie mam zamiaru nawet patrzeć w stronę chusteczek do demakijażu. Z doświadczenia wiem, że nie potrafią usunąć wszystkiego tak jak powinny, a ich kupno równa się z bezsensownym wydaniem pieniędzy. Miałam ogromną nadzieję, że chusteczki Cleanic pozwolą zmienić mi zdanie, zwłaszcza, gdy przeczytałam, że ich receptura oparta jest na płynie micelarnym. Niestety już po pierwszym użyciu wiedziałam iż nie zdobędą mojej sympatii. Po pierwsze są bardzo suche, ciężko suną po twarzy i aby cokolwiek zmyć muszę mocno pocierać i dociskać całą ich powierzchnię. Po wszystkim i tak mam wrażenie jakby makijaż dalej pokrywał moją cerę, co zmusza mnie do użycia innego kosmetyku oczyszczającego. Po drugie plastikowe zamknięcie z czasem się wyrabia i potrafi odskoczyć kiedy chce, narażając produkt na utratę właściwości (mimo, że i tak nie ma się czym pochwalić). Chyba nie znalazłam żadnego plusa dla tego produktu, chociaż muszę podkreślić, że raczej zmywałam nim trwały, wodoodporny makijaż, który robię jedynie na wyjścia. Podrażniona twarz i dyskomfort jaki mi dostarczają te chusteczki pozostawiają po sobie jedynie niesmak i z podkulonym ogonem wracam do płynu micelarnego.
Soraya Body Diet/ Olejek antycellulitowy do ciała (Jestem tu!)
Pierwsze spojrzenie na ten produkt pozwoliło mi zauważyć uderzające podobieństwo do ostatniej nowości marki Bielenda jaką są multifazowe olejki do ciała. Byłam ogromnie ciekawa czy Soraya też może skraść serca użytkowniczek. Już przy pierwszym spotkaniu musiałam zezłościć się na odmawiającą pracy pompkę, która zacinała się i zamiast uraczyć mnie idealną mgiełką, pluła olejkiem na prawo i lewo. Tylko od czasu do czasu wracała do siebie i pozwalała się cieszyć chwilą normalności. Nie mogę jednak oprzeć się pomarańczowemu, cytrusowemu zapachowi, który zdecydowanie bardziej zapada w pamięć niż ten od konkurencji. Jest mocny, wyrazisty i utrzymuje się jakiś czas na ciele. Co więcej fazy łączą się zdecydowanie lepiej i rozdzielają dłużej, co pozwala nam pokryć całą powierzchnię po jednym, stanowczym wstrząśnięciu. Skłamałabym pisząc iż pozbyłam się cellulitu i odzyskałam ciało modelki, bo chociaż nie mam z nim większego problemu to nie zauważyłam by ruszył się z miejsca. Na pewno zyskałam większą dawkę nawilżenia, skóra stała się gładsza i wyglądała po prostu zdrowo. Nie musicie się obawiać, że tłusta i lepka warstwa odbierze Wam komfort, bo produkt szybko się wchłania i nie pozostawia po sobie śladu. Myślę, że poszłabym po ten olejek do drogerii, bo za taką cenę nie proszę o więcej.
Pierwszy raz testowałam taką sporą ilość kolorówki i przyznam, że nie było to łatwe dla osoby, która maluje się zaledwie raz czy dwa na tydzień, ale dałam radę. Najbardziej spodobała mi się paletka do brwi od Lovely i kępki rzęs. Rozświetlacze Wibo również nie są złe, chociaż kłuje mnie w oczy błędna nazwa. Do Rossmanna poszłabym też po olejek od Soraya :)
A co Wam szczególnie wpadło w oko?