O rozświetlaczu pewnie słyszała każda z Was, chociaż słownik wciąż daje znać, że jest to stosunkowo nowe słowo i podkreśla je grubą, czerwoną linią, a przy poprawkach pokazuje: brak sugestii. Natomiast po przetłumaczeniu słowa higlighter otrzymamy informację, że jest to zakreślacz lub główna atrakcja, co poniekąd idealnie do rozświetlacza pasuje. Jego głównym zadaniem jest rozświetlenia miejsc, które łapią najwięcej światła dzięki czemu twarz ma wyglądać korzystniej i zdrowiej. Jako posiadaczka tłustej cery, początkowo bałam się mocnego błysku i nie chciałam spotęgować efektu, którego najchętniej pozbyłabym się już dziś. Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że umiejętne wykorzystanie tego produktu, może naprawdę postawić kropkę nad i w moim makijażu. Dodatkowo matujące podkłady sprawiały, że twarz wyglądała płasko, ciężko i widocznie czegoś jej brakowało. To rozświetlacz dodał mi “tego czegoś”, rozjaśnił buzię, która zaczęła wyglądać zdrowiej i po prostu ładniej. Szybko stałam się fanką higlighterów, a obecnie to mam chyba małą obsesję na ich punkcie :) Od kiedy przeprosiłam MACa za nienawiść spowodowaną nieświadomym używaniem podróbek, musiałam mieć ich puder mineralny i choć większość pała miłością do Soft&Gentle, ja chciałam posiadać Lightscapade :)
Nie wiem czy podobają Wam się opakowania kosmetyków MAC, bo często nazywane są topornymi, ciężkimi i brzydkimi. Ja stoję po drugiej stronie barykady. Bardzo je lubię, a poza tym widziane wszędzie tak mi zapadły w pamięć, że nie wyobrażam sobie by miały wyglądać inaczej. Zanim dostaniemy się do środka będziemy musiały rozprawić się z ładnym, kartonowym pudełeczkiem, które ma w sobie troszkę matu i błysku. Ponoć puderniczka Lightscapade wyglądała kiedyś inaczej, mówią nawet, że lepiej. Mi podoba się dosyć duże, porządnie wykonane opakowanie z oczkiem na środku, dzięki któremu widać zawartość bez podnoszenia wieczka. Uwielbiam też ten “klikający” magnes, który trzyma puderniczkę w ryzach tak by nie otwierała się wtedy, gdy jej niewolno. Jakby tego było mało w środku znajduje się plastikowe zabezpieczenie, którego zadaniem jest ochrona cennej zawartości i jako zboczeniec w tej kwestii mam je do dziś :)
Rozświetlacz Lightscapade nie pachnie jakoś specjalnie, na pewno nie wyczujemy go na twarzy, czy przy aplikacji. Zapach poznamy tylko wtedy, gdy przystawimy do niego nos naprawdę bardzo blisko. Produkt jest niesamowicie miałki, mięciutki, jedwabisty i nawet pędzle zostawiają na nim ledwo zauważalny ślad. Może pylić, ale nie tyle byśmy musiały nakładać maseczkę dusząc się i kaszląc. Nawet moja czarna toaletka nie za bardzo przyciąga go do siebie, a ona akurat uwielbia wszelkiego rodzaju sypkie kosmetyki.
W rozświetlaczu zakochałam się od pierwszego wejrzenia! Myślę, że jego urok tkwi w tej mozaikowej, różnokolorowej mieszaninie barw. Znajdziemy w nim trochę szarości, szampańskiego zachwytu i delikatnej brzoskwini. W świetle dziennym można przesadzić i troszkę “wybielić” sobie nim twarz, dlatego radziłabym uważać z aplikacją, chociaż za pierwszym pociągnięciem na pewno nie nabierzecie go za dużo. Wieczorem jednak, w blasku świec, rozgrzanego kominka czy kręcącej się kuli dyskotekowej, nigdy mi nie jest go dość. Daje lekkie, satynowe wykończenie, które nie wygląda nachalnie i mimo iż faktycznie wyróżnia to co trzeba, robi to dyskretnie i bez przesady. Widocznie dodaje uroku, łamie płaski mat i jest przysłowiową kropką nad i w makijażu. Jego nazwa Skinfinish w tym wypadku wcale nie jest przypadkowa. Bez problemu utrzymuje się cały dzień bez obsypywania, migrowania i zbijania w nieestetyczne plamy.
Do zakupu Lightscapade mogłabym namawiać każdego, ale wiem, że nie wszyscy kochają efekt jaki daje bez konkurencyjnie oddając się dużo ciemniejszemu Soft&Gentle :) Czy się go pokocha to tylko kwestia gustu i upodobań. Same zdecydujcie czy warto w niego zainwestować :)