O kremach BB słyszałam już różne historie. Przypisuje im się magiczne moce takie jak nawilżanie, wyrównanie kolorytu, łagodzenie podrażnień, ochronę przed Słońcem czy rozjaśnianie kolorytu skóry. Od zawsze uważam, że jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego i w większości przypadków zasada ta mi się sprawdza. Wystarczyło jedno spotkanie z naszymi drogeryjnymi kremami tego typu, by przekonać się, że nie jest to produkt dla mnie. Moja trądzikowa cera z licznymi bliznami, wymaga choćby odrobiny krycia, którego tu mi brakowało, a dodatkowo ich "lekkość" była tylko mitem, który skutecznie obalały moje wypryski i pogorszenie stanu cery. Wiele z Was jednak dopiero po użyciu azjatyckich BB zrozumiało, że te europejskie nie mają z nimi nic wspólnego i obecnie skojarzenia związane z tymi dwoma literkami nabrały innego wymiaru.
Sporo osób błędnie myśli, że kremy BB zostały wynalezione w Azji. Nic bardziej mylnego. Swoje korzenie mają w Niemczech i to stamtąd pomysł na nie rozszedł się po całym świecie. Początkowo ich nazwa była rekonstruowana, ponieważ Niemcy przyczepili kremom łatkę Blemish Balm, a dla Azjatów blemish (skaza, wada, niedoskonałość, pryszcz) oznaczało problemy skórne takie jak przebarwienia czy plamy. Amerykanie natomiast słowo to rozumieli jako oznakę trądziku i nazywali nim tylko wypryski czy zaskórniki, a kremy Blemish Balm niestety nie miały takiej mocy by im zapobiec. Dlatego też nazwa ta została tylko na azjatyckim rynku, a w USA zaczęto wołać na nie BB Cream (kremy BB).
Po czym poznać dobry krem BB?
Przede wszystkim kolejny raz powtórzę by zwracać uwagę na składy. Większość tych pochodzących z Azji zawiera filtry przeciwsłoneczne, dlatego w ich INCI wysoko znajdziemy zinc oxide i titanium dioxide. Dodatkowo możemy spodziewać się obecności antyoksydantów i składników wybielających. Normą jest jednak wyrównanie kolorytu skóry i filtry. Tylko te dwie cechy charakteryzują porządny krem BB i to na nie zwracajcie uwagę przy zakupie. W tym wypadku jednak nie należy bać się wszechstronności i im większy wachlarz obietnic i super składników tym lepiej.
Skin79 Beblesh Balm
Bohatera dzisiejszego posta nie muszę nikomu przedstawiać. Przyznam, że długo opierałam się kremom BB od Skin79 lub ogólnie reszcie asortymentu tej marki. Powodem nie było wątpienie w jakość kosmetyków, a raczej narastająca fala bzdurnych recenzji od blogerek, którym do rzetelności tyle co stąd do Antarktydy. Do zakupu przekonały mnie dopiero próbki i zaciekawienie przezwyciężyło niechęć. Gdyby nie Ania z bloga Perfect Foundation, która obdarowała mnie po troszkę każdym kolorem, nie wiem czy kiedykolwiek dałabym się skusić.
Od zawsze doceniam kartoniki, mimo iż przecież większość wyrzuca je do kosza na śmieci, w którego czeluściach tracą swoją przydatność i zostają zapomniane na wieki. No chyba, że istnieje taka persona (czytaj ja, właścicielka bloga) co ma obsesję na tym punkcie i trzyma wszystkie kosmetyki zapakowane tak jak manufaktura je wydała. Jednak nie o kartoniku chciałam mówić, a o jego zawartości, czyli różowym kremie BB, który posiada piękne, luksusowe opakowanie. Niestety zabranie go w podróż może grozić cofnięciem bagażu, bo waga i gabaryty pękatej buteleczki nie kwalifikują jej do wersji mini lub choćby uniwersalnej. No, ale chociaż wdzięcząc się ładnie na toaletce będzie dodawał jej uroku i na pewno nie pozwoli przejść obok siebie obojętnie. Nie miałam żadnych problemów z pompką, która działa jak w szwajcarskim zegarku czyli bez zarzutu. Nie mogę się do niczego przyczepić, a przecież tak bardzo bym chciała :)
Odcień kremu nie każdemu będzie pasował, mimo iż dziewczyny zapewniają, że to tylko kwestia kilku minut by idealnie stopił się z cerą. Sama jestem posiadaczką dosyć chłodnego koloru skóry i u mnie nie wyglądał on źle, chociaż łatwo mogłabym z nim przesadzić i otrzymać efekt maski. Na pewno ten szary, trupi odcień nie zadowoli każdego, choć faktycznie pierwsze wrażenie może być mylne, bo również zauważyłam, że po kilku minutach cera zaczyna żyć z nim w symbiozie, a on niczym kameleon świetnie się do niej dopasowuje. Na szczęście można zakupić również próbki i to nimi radzę się kierować :)
Już przy pierwszym naszym spotkaniu, ogromnie zaskoczyła mnie konsystencja. Beblesh Balm jest bardzo gęsty, niczym treściwy krem co znacznie wpływa na jakość (nie możemy na nią narzekać). Jego krycie raczej nie ma nic wspólnego z tym co dają nam drogeryjne produkty tego typu. Moim zdaniem pod tym względem przebija nawet Revlon Colorstay, a co więcej spokojnie mógłby konkurować z podkładem Kat Von D Locki It, który był jednym z najbardziej kamuflujących produktów jakie miałam okazję używać (efekt po dwóch aplikacjach). Wystarczy jedna warstwa by idealnie wyrównać kolor skóry i śmiem twierdzić, że większość z mojej podkładowej kolekcji nie może pochwalić się takim osiągnięciem. Nie jest taki lekki jak się początkowo spodziewałam, ale też nie czuję go na skórze tak by powodował dyskomfort lub bym wyraźnie czuła, że mam tonę tapety, która dusi moją cerę i nie daje jej chwili wytchnienia. Świetnie tuszuje rozszerzony pory i sprawia, że znikają jak po dotknięciu czarodziejskiej rożdżki. Tak samo ma się sprawa z zaskórnikami, choć obecnie dzięki kwasom mam je naprawdę niewielkie. Zdecydowanie wolę nakładać go palcami (mimo iż już dawno zrezygnowałam z tego sposobu) i nie wiem dlaczego, ale żadne inne "narzędzia" nie współpracują z tym różowym kremem tak dobrze.
Jego zadaniem jest rozjaśnienie cery, ochrona przeciwsłoneczna i ponoć działa nawet przeciwzmarszczkowo. Nie nakładam go codziennie, więc ciężko jest mi ocenić czy mógłby wyrównać koloryt skóry, a reszty właściwości nie jestem w stanie zmierzyć gołym okiem, zwłaszcza po kilku tygodniach stosowania. Nie pozostaje mi nic innego jak napisać o Hot Pink Collection iż jest to jeden z lepszych kremów BB/podkładów jakie miałam okazje używać. Jeszcze nie wiem czy w końcu nie przyznam, że jest lepszy od Revlona, bo do perfekcji brakuje mu jedynie bardziej zbliżonego do mojej skóry odcienia. Trwałości mogą mu pozazdrościć Chanele i Diory, a okiełznanie mojej tłustej cery nie jest mu straszne. Oczywiście zaczyna się świecić w strefie T, ale u mnie ma to miejsce dopiero po około pięciu do ośmiu godzin. Nie ściera się z buzi i wygląda idealnie prawie przez cały dzień. Wystarczy odrobina pudru by przedłużyć jego i tak świetną trwałość i dalej możemy cieszyć się doskonałym makijażem. Niestety nie miałam okazji testować go w upalne dni, ale pewnie i z nimi dałby sobie radę. Dodatkowo nie zauważyłam żeby zapychał czy pogarszał stan mojej cery (podkreślam, że nie używam go codziennie), tak jak się to ma w przypadku Revlona, który od jakiegoś czasu nie jest dla niej łaskawy, chociaż zawiera w swoim składzie olejek ze słodkich migdałów, który normalnie mi szkodzi. Szkoda tylko, że brudzi ubrania i zostawia na nich swoje ślady. Tego nie lubię :/
Skład kremu jest tak długi, że nie jestem pewna czy ktoś jest w stanie doczytać go do końca. Możemy z niego wywnioskować, że wysoko są filtry przeciwsłoneczne, emolienty, substancje wybielające i ekstrakty roślinne. Na stronie Wizaż.pl podany został INCI kremu, który podobny jest do tego z pudełeczka, ale nie jest identyczny i łatwo można znaleźć różnice pomiędzy nimi. Z tego wizażowego wynika, że posiada również kontrowersyjny triclosan, który od jakiegoś czasu usuwany jest z kosmetyków z powodu szkodliwego wpływu na zdrowie. Co prawda działa bakteriobójczo, ale przypisuje mu się również rakotwórczość, zaburzanie pracy gospodarki hormonalnej i mięśni oraz powodowanie wad płodu. Dodatkowo uodparnianie organizmu na działanie antybiotyków. Ponoć w kosmetykach dopuszcza się jego ograniczone stężenie i nie wydaje mi się by były sprzedawane, gdyby mogły źle wpływać na nasze zdrowie, ale czy faktycznie tak jest nie wiem, bo nie potrafiłam znaleźć konkretnej odpowiedzi na to pytanie. Jedni naukowcy twierdzą, że zbyt wyolbrzymia się jego szkodliwość, a inni zarzucają zatrucie środowiska środkom chemicznym zawierającym ten składnik. Jeśli wiecie coś na ten temat chętnie dowiem się czegoś więcej. Na szczęście w moim kremie go nie znalazłam, chociaż studiowałam skład kilka razy. Podejrzewam, że informacja ta skopiowana została z innego produktu albo INCI zmieniło się ostatnio, ale zdecydowanie ktoś powinien coś z tym zrobić, bo gdybym najpierw zobaczyła ten skład na stronie Wizaż, krem zostałby przeze mnie skreślony, ze względu na podejrzany składnik.
W podsumowaniu mogłabym napisać tak jak prawie każdy, że to mój hit, strzał w dziesiątkę i fenomenalny kosmetyk wart pochwał. Nie pozostaje mi nic innego jak się pod tym podpisać, choć nie ukrywam, że ma kilka wad: nie jest tak lekki jakbym chciała i kolor mógłby być trochę inny, ale na te niedociągnięcia mogę przymknąć oko. Mało, który podkład z całej mojej sporej kolekcji może pochwalić się takimi właściwościami i trwałością co różowy Beblesh Balm od Skin79. Ja go uwielbiam i muszę się poważnie zastanowić czy czasami nie wyślę Revlona do lamusa. Rozumiem każdy zachwyt i już wiem o co tyle szumu :)
PS: Krem jest moją własnością i nie dostałam go do testów, aby nie było wątpliwości, że zostałam przekupiona :)
Pozdrawiam!