Slider

On The Blog

niedziela, 16 kwietnia 2023



Jak to jest u Was z kompleksami? Bo chyba wszyscy je mamy? Czy nie? Na pewno jedni z Was się nimi nie przejmują, a innym spędzają one sen z powiek. Zwłaszcza w czasach Instagrama z pięknymi, wyretuszowanymi, wyćwiczonymi lub po prostu doinwestowanymi ciałami oraz twarzami. Presja bycia idealnymi czasami wpędza nas wręcz w obsesję i jesteśmy w stanie wydać miliony by wyglądać "perfekcyjnie". Bycie pewną siebie obecnie jest trudniejsze niż kiedykolwiek i choć znam mnóstwo kobiet, na palcach jednej ręki wyliczyłabym te, które nie martwią się wyglądem i nigdy nie planują ingerencji w swoją urodę. Czy sama kiedyś tam będę? Mam nadzieję. Obecnie zdarza mi się myśleć co chętnie bym zmieniła, ale w dużej mierze już nauczyłam się akceptować to co inni pewnie chcieliby bym poprawiła. Było jednak coś czego nigdy nie mogłabym tolerować czyli moje zęby. Chamskie komentarze pod ich adresem do dziś odbijają się echem w mojej głowie, a wraz z nimi przyszedł też brak pewności siebie. Wiedziałam, że prędzej czy później będę chciała je wyprostować i chociaż panicznie bałam się dentysty, przełamałam strach by w końcu zdobyć upragniony uśmiech. Nie od razu podjęłam decyzję o Invisalign. Dopiero po wnikliwym zbadaniu tematu, obejrzeniu kilkudziesięciu filmików oraz przeczytaniu sporej ilości wątków na forach internetowych postanowiłam porozmawiać o tej metodzie z ortodontą, który pochwalił mój pomysł i potwierdził, że metoda ta na pewno się u mnie sprawdzi. 


Za pierwszą wizytę zapłaciłam £50 i jeśli zdecydowałabym się na jakąkolwiek usługę studia kwota ta zostałaby odliczona od końcowego rachunku. Podczas tego spotkania odbyła się konsultacja, rozmowa, zrobiono skany szczęki oraz zapytano mnie o moje wymagania. Później czekałam na indywidualny plan leczenia, a gdy już dotarł dostałam kilka opcji zapłaty oraz podsumowanie inwestycji, w którą wlicza się:
  •  leczenie górne i dolne metodą Invisalign
  • "Studio Bundle", w którego skład wchodzą wszystkie prześwietlenia, nakładki (plus instrukcja jak dbać o nie i zęby podczas leczenia) aplikacje attachments, gumki, porady dotyczące diety, jakiekolwiek wizyty w nagłych przypadkach, zestaw do dbania o zęby oraz aparat plus inne koszty laboratoryjne
  •  retainer zakładany po leczeniu
  • nakładki na noc do utrzymania prawidłowego zgryzu gdy skończę już nosić aparat 
  • darmowy rok nadzoru
Za całość musiałam zapłacić dokładnie £4590, a do wyboru miałam trzy sposoby:
  • z góry wpłacić całą kwotę i dostać 5% zniżki co dałoby oszczędność £229.50
  • rozłożyć płatność na raty 0% pod warunkiem, że zrobię przedpłatę £1377, a później przez rok 267.75 miesięcznie
  •  60 rat w kwocie £96.40 bez depozytu, ale za to już z odsetkami 9.9% APR

Po podjęciu decyzji oraz wpłaceniu przedpłaty moje nakładki przyszły bardzo szybko, bo minął tylko tydzień. Wraz z nimi otrzymałam tak jak mi obiecano pastę, szczoteczkę, tabletki czyszczące oraz pięknie zapakowane pudełko, do którego odkłada się aparat podczas jedzenia. W zestawie znalazłam również kryształki marki Invisalign. Według producenta najlepiej nadają się do mycia wspomagającego utrzymać higienę i czystość nakładek.

Muszę Wam jeszcze wspomnieć, że na czas ciąży przestałam nosić aparat, ponieważ wymagano ode mnie usunięcia zęba, a w tym stanie żaden dentysta nie chciał się podjąć wykonania zabiegu. Oczywiście mój ortodonta nie miał z tym żadnego problemu i tak jak mi obiecano po zakończeniu lockdownu i leczeniu zębów dostałam całkiem nowy zestaw wkładek. Zauważyłam przez to, że marka non stop się rozwija. Wcześniej zdarzało się, że niektóre alignery mnie uwierały i potrafiły obcierać, a teraz kłopot ten zupełnie zniknął. 

Obecnie noszę Invisalign już prawie dwa lata, a efekty zaczęłam widzieć po około dwóch miesiącach. Wspomnę jeszcze, że wraz z upływem czasu częstotliwość zmiany nakładek może się zmienić. Początkowo były to dwa tygodnie, a obecnie tylko 7 dni. Ich ilość to również kwestia indywidualna. Moja wada niestety była dosyć duża więc i nakładek mam sporo, ale w żaden sposób mnie to nie zniechęciło.

Żeby ułatwić Wam decyzję zrobiłam listę za i przeciw czyli moje spostrzeżenia podczas trwania leczenia. 

Plusy:
  • Znikomy ból (pisze to osoba, która przeżywa każdą wyrwaną skórkę u paznokcia). Największy dyskomfort odczuwam pierwszą dobę po zmianie nakładki. Mam wtedy wrażenie, że wszystkie moje zęby się ruszają i są bardzo wrażliwe. Najgorzej doskwiera mi to przy gryzieniu czegoś twardego, ale na szczęście już następnego dnia zapominam, że w ogóle coś mnie bolało. Czasami też zdarzało się tak jak wyżej pisałam, że jakaś nakładka uwierała mnie, ale wtedy wystarczyło wziąć pilniczek do paznokci i zetrzeć ostry brzeg by ból całkowicie zniknął. 
  • Jeśli zależy Wam na tym by aparat był mało widoczny to ten faktycznie taki jest. Nie nazwałabym go niewidzialnym, bo jeśli macie tak dużo attachments jak ja to jednak rzuca się on w oczy, choć bardzo często gdy mówię iż noszę nakładki spotykam się z niedowierzaniem, bo znajomi twierdzą, że nic nie widzą. 
  • Sporo rzadsze wizyty u ortodonty. U mnie co 8 tygodni. Oczywiście co jakiś czas musicie się pokazać, bo attachments odpadają i trzeba nakleić nowe lub zdarza się też tak iż nakładki nie leżą tak jak powinny, bo zęby nie przesuwają się tak jak zakładano. W takim przypadku musicie powiadomić Wasze studio i albo dostaniecie wizytę od razu, albo problem zostanie naprawiony przy następnym planowanym spotkaniu. Poza tym dostajecie zestaw nakładek na całe leczenie więc w razie braku czasu lub choroby kontynuujecie bez problemu leczenie i nie potrzebujecie do tego ortodonty. 
  • Łatwiejsze dbanie o higienę jamy ustnej. Przy noszeniu Invisalign nie musicie się martwić, że coś Wam utkwi pomiędzy aparatem i wpłynie to negatywnie na stan zębów. Nakładki ściągacie do każdego posiłku, a w trakcie jego spożywania fajnie zamoczyć je w wodzie ze specjalnymi tabletkami dezynfekującymi. Nie obejdzie się również bez ich szczotkowania. To plus dokładne mycie zębów i gwarantuje Wam, że będziecie zadowoleni. Po 10 miesiącach od rozpoczęcia leczenia byłam u dentysty na sprawdzeniu czy są jakieś problemy i ku mojej uciesze okazało się, że wszystko jest super pierwszy raz od kiedy pamiętam więc w tej kwestii nie mam na co narzekać. 
  • Jeśli ciężko Wam utrzymać dietę Invisalign na pewno w tym pomoże. Nawet jeśli mam ochotę podjadać bardzo często z tego rezygnuję z czystego lenistwa. Wieczorem zdarzało mi się po kolacji coś jeszcze przekąsić, ale teraz przeważnie jestem tak zmęczona, że nie chce mi się nawet myśleć iż muszę ściągnąć nakładki, a później umyć je plus jeszcze zęby więc po prostu z tego rezygnuję. 
  • Lepsza higiena jamy ustnej. Za każdym razem gdy ściągacie nakładki i jecie musicie umyć zęby co rzadko się zdarza gdy nie nosimy aparatu. Może się więc zdarzyć, że będziecie je czyścić nawet cztery razy dziennie. Dzięki temu na pewno staną się bielsze i zdrowsze.  

Minusy:

  • Cena. Niestety gdy ja decydowałam się na Invisalign, tu w UK była to najdroższa opcja. Wszystkie inne kosztowały trochę mniej. Na tym etapie nie żałuję ani jednego wydanego funta na aparat, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdy chce wydać taką kwotę by mieć prostsze zęby.
  • Wydłużanie leczenia. Nie zawsze Wasz pierwszy zestaw będzie już tym ostatnim. Mi się zdarzyło, że po 7 miesiącach jeden ząb nie chciał się przesunąć  i tak dostałam nowe nakładki, które przedłużyły leczenie o prawie półtora roku. Nie wiem jak to jest przy innych aparatach, ale tu musicie sobie zdawać sprawę, że coś może pójść nie tak i będziecie musieli nosić Invisalign kilka lub kilkanaście miesięcy dłużej. 
  • Nie dla zabieganych. Niestety przy każdym posiłku aparat należy ściągnąć, a następnie umyć zęby oraz nakładki i dopiero założyć je ponownie. Może to być uciążliwe gdy brakuje Wam czasu lub na przykład macie krótką przerwę w pracy, a musicie wykonać jeszcze cały ten rytuał. 
  • Trudność z jedzeniem w plenerze. Mam tu na myśli różne nasze wyprawy i pikniki. Często moja rodzinka je lody w parku lub inne smakołyki, a ja muszę się obejść ochotą. Nie opłaca mi się ściągać nakładek na krótką chwilę i później gdzieś w parku czy lesie myć zęby oraz aparat. W restauracji też muszę za każdym razem wychodzić do toalety, ściągać wszystko, a po posiłku znowu tam wracać na mycie. Trochę głupio jak ktoś wchodzi w trakcie, ale staram się tym nie przejmować.  Oczywiście można też tylko opłukać buzię i nakładki, a zęby umyć w domu, ale nie polecam robić tego często, bo na pewno wpłynie to źle na stan jamy ustnej. 


Już na finiszu leczenia mogę szczerze napisać, że oczywiście nie żałuję swojej decyzji o jego podjęciu ani trochę. Różnica w wyglądzie moich zębów jest ogromna! Czuję się teraz bardzo pewnie i w końcu zaczęłam się w pełni uśmiechać do ludzi. Gdybym jednak mogła podjąć decyzję jeszcze raz to spróbowałabym tradycyjnej metody chociaż zdaję sobie sprawę, że wcale nie musi być ona lepsza. To tylko czysta ciekawość mnie do tego ciągnie. Za kilka miesięcy moja przygoda z Invisalign się skończy. Obecnie nie wyobrażam już sobie jak to jest nie nosić nakładek i na pewno będę troszkę za nimi tęsknić. Mam wręcz wrażenie, że z jakiegoś dziwnego powodu dodają mi pewności siebie.

Jeśli tylko dostanę zdjęcia jak wyglądał cały proces już na moich zębach podzielę się nimi z Wami tutaj. W razie pytań śmiało piszcie na moją stronę Fb lub Instagram. Pozdrawiam!




środa, 17 lutego 2021



Poród podczas pandemii? Nie usłyszycie o tym od Waszej mamy, babci czy cioci. Nie doradzą, nie pocieszą, nie podpowiedzą jak się zachować. Jesteśmy pierwszym pokoleniem kobiet, któremu przyszło się zmierzyć z tą dosyć nietypową sytuacją i może właśnie dlatego tak bardzo się boimy? 

 Na początku może od razu zaznaczę, że nie będzie to historia pełna przerażających opisów, makabrycznych zabiegów i narzekania na Matkę Naturę czy Boga, którzy właśnie nam kobietom przydzielili rolę rodzicielek. Troszkę egoistycznie napiszę, że wpis powstał również dla mnie, póki jeszcze pamiętam, póki to wszystko mogę nazwać świeżym i póki wciąż gdzieś tlą się we mnie emocje z tamtego dnia. Z drugiej strony mam nadzieję, że kobiety, które obecnie spodziewają się dziecka i w niedługim czasie czeka je rozwiązanie znajdą w tym wpisie to czego obecnie szukają czyli nieco nadziei, odpowiedzi, może nawet dodam im otuchy?

 Moja ciąża była planowana od dawna, ale w życiu bym się nie spodziewała, że poród wypadnie akurat w czasie pandemii gdy wszyscy siedzimy zamknięci w domach i boimy się o własne życie. Jakby ciężarne mało miały zmartwień dotyczących przebiegu porodu, zdrowia dziecka czy bólu, którego będą musiały doświadczyć. Od ponad pięciu lat na świecie mam już jeden skarb, dlatego rodząc w zupełnie innych czasach mogłam porównać sobie jak wyglądały oba rozwiązania oraz czym się różniły. Pewnie Was teraz zadziwię pisząc, że właśnie teraz gdy narzucono nam tyle zakazów i nakazów rodziło mi się o wiele łatwiej i zdecydowanie wspominam ten czas lepiej niż gdy na świat przychodził mój pierwszy syn czyli w październiku 2014 roku. Dlaczego?

 Może zacznę od początku. Położna przewidziała rozwiązanie na 22 marca 2020, podczas gdy później wykonane skany stanowczo wskazywały na 20, czyli dwa dni wcześniej. Niestety w tym przypadku nikt nie miał racji. Tymoteusz urodził się dokładnie 27 czyli tydzień po terminie i do tego został jeszcze na ten świat wywołany. Jako, że ponoć "produkuję" okazałych rozmiarów dzieci (pierwszy syn ważył 4400 kg), lekarze postanowili przyśpieszyć poród by kolejny raz nie okazało się, że malec jest bardzo duży i to normalne, że ciężko będzie go urodzić ważącej zaledwie 50 kg kobiecie.  26 marca, dokładnie o godzinie 13:30 został mi założony balonik Foleya, który miał pomóc macicy się rozszerzyć i rozpocząć akcję porodową. Nic strasznego, szybki zabieg, bezbolesny, jedynie troszkę niekomfortowy. Oczywiście mojego partnera nie mogło być przy mnie gdy go wykonywano. Wyłam. Rozumiecie? Hormony itp. Już godzinę po tym jak wróciłam z nim do domu dostałam skurczy, które po jakimś czasie ustały i wróciły wieczorem około 22:00 by pozostać ze mną aż do następnego dnia. Około 1:00 w nocy stały się tak silne, że patrzyłam tylko błagalnym wzrokiem na mojego partnera by w końcu domyślił się, że to już, teraz mój poziom tolerancji bólu szlag trafił i nie będę więcej udawać, że jestem dzielna. Bierz torby i spadamy! Kolejny raz też przekonałam się, że na wykonanie makijażu i zrobienie fryzury nie będzie czasu, a co gorsza chęci więc szybko pogodziłam się, że drugi potomek też nie otrzyma na pamiątkę zdjęcia z piękną, wyszykowaną matką. 

 Przerażające były te puste ulice towarzyszące nam w drodze do szpitala. Zero samochodów, żadnego cienia, żadnego szmeru i tylko ta  upiorna cisza... Chociaż oczywiście nie mogło zabraknąć patrolującej ulic policji. Na szczęście widząc zgiętą w pół kobietę z ogromnym brzuchem, którą akurat dopadł potężny skurcz, po prostu pojechali dalej, obeszło się więc bez pouczenia oraz aresztu. Uff... Bo gdzie pani? Jak to? Przecież wirus! 

Jakby mało mi było wrażeń to jeszcze dopadły nas trudności z dostaniem się do szpitala. Wszystko było zamknięte na cztery spusty, a na każdych drzwiach wisiały wielkie znaki ostrzegawcze by się nie zbliżać. Dopiero po chwili usłyszeliśmy głos z megafonu, niczym ten z amerykańskich filmów gdy policja z helikoptera poucza przestępców by się zatrzymali, zachowali spokój, a wszystko co powiedzą zostanie użyte przeciwko nim. Apokalipsa. Koniec świata, albo bardziej coś jak po przebudzeniu zombie z " The Walking Dead". 

 Niestety większość z nas ma teraz gorszy problem niż maszerujący umarli. Przy drzwiach okazało się, że mój partner nie może wejść ze mną do środka ze względu na panującą pandemię, dla bezpieczeństwa jego, pacjentów, oraz personelu szpitala. Przyznam szczerze, że w tamtym momencie było mi to obojętne, bo skurcze przybierały na sile i jedyne o czym marzyłam to by ktoś w końcu się mną zajął. Dopiero leżąc na łóżku, przypięta do KTG, które rytmicznie wystukiwało bicie serca mojego synka poczułam smutek i żal do całego świata, że podczas fali kolejnych skurczy nie było nikogo kto mógłby potrzymać mnie za rękę i dodać otuchy w tych ciężkich chwilach. Dotychczas to mój partner wciąż mi powtarzał, że dam radę, masował plecy, pomagał się ubrać i rozebrać co w tamtej sali okazało się dla mnie tak trudne, że łzy napływały mi do oczu ze złości oraz bezsilności jednocześnie. Apogeum była wiadomość położnej, że jestem odwodniona i nie mogę wrócić do domu teraz, muszę więc zostać na noc w szpitalu sama, a mojego narzeczonego wezwą dopiero gdy zacznie się akcja porodowa. Obiecałam jednak, że będzie pozytywnie więc muszę wspomnieć o tym, że miałam wspaniałą opiekę i gdy tylko młodziutka, przemiła położna zobaczyła moje łzy, przyszła mnie pocieszyć, oferowała leki przeciwbólowe, zastrzyk z morfiny oraz herbatę plus jedzenie. Może to się wydawać niewiele, ale w tamtym momencie naprawdę zmieniło sporo: dodało wiary i podniosło mnie na duchu. Dodatkowo jako, że moje skurcze pochodziły głównie z krzyża dostałam też możliwość aplikacji elektrostymulatora TENS, który stymuluje nerwy i blokuje impulsy bólowe przez co mózg nie otrzymuje danych odnośnie miejsca oraz siły bólu. Jeśli będziecie miały okazję skorzystać z tej opcji to nie zastanawiajcie się ani minuty! To urządzenie naprawdę działa cuda! 


 Później już tylko pozostało mi położyć się spać jako, że wszystko co zostało mi zaoferowane by uśmierzyć ból w końcu zaczęło działać i wreszcie choć na chwilę mogłam przymknąć oczy. Pisząc chwilę mam na myśli może z dwie godziny, bo zaraz potem skurcze znacznie się nasiliły i położna od razu zadecydowała, że czas udać się na porodówkę gdzie w końcu mogłam zadzwonić po mojego lubego by się zjawił. W UK pozwalają na uczestniczenie rodziny w porodzie i tak za pierwszym razem był ze mną narzeczony oraz siostra, ale niestety w czasach pandemii wyrażono zgodę na obecność tylko jednej osoby. Oczywiście było mi przykro z tego powodu, bo jednak wsparcie jednej osoby więcej to fajna sprawa, ale wtedy absolutnie nie brałam tego do siebie. Trudno. Mój partner stanowczo mi wystarczał. Walczyłam od 7:00 rano do 12:01, bo właśnie dokładnie o tej godzinie na świat przyszedł mój drugi syn. Później położne przez jakąś godzinę pozwoliły nam nacieszyć się sobą, przywiozły śniadanie oraz ciepłą kawę, a gdy zostałam zabrana na salę, niestety mój narzeczony znowu musiał mnie opuścić i wrócić do domu. Było to dla mnie na pewno niewygodne, bo po znieczuleniu miałam bezwładną jedną nogę i takie czynności jak wstawanie czy chodzenie sprawiały mi trudność, ale z drugiej strony przez strach oraz panującą chorobę wszystkie mamy z mojej sali, a było ich około 5, jeszcze tego samego wieczora wyszły do domu. Także po południu urodziłam, a około 19:00 byłam już z powrotem w moich bezpiecznych czterech ścianach! Starszy syn nawet nie zdążył się stęsknić za mną i wręcz nie mógł uwierzyć, że wróciliśmy z dzieckiem. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło!

 Myślę, że dużo gorzej było zaraz po porodzie, kiedy moi przyjaciele oraz najbliższa rodzina zamknięci w swoich domach nie mogli mnie odwiedzić i z niecierpliwością czekali na poznanie nowego członka naszej rodziny. Odliczaliśmy tylko z niecierpliwością dni oraz godziny mając nadzieję, że pandemia w końcu odpuści, a my znowu usiądziemy razem przy jednym stole pijąc herbatę i doceniając teraz znacznie bardziej czas, który dostajemy gdy możemy w spokoju oraz bez strachu być razem. 

 Jak widzicie więc panująca pandemia nie utrudniła mi tak bardzo narodzin drugiego synka. Dodam też, że w szpitalu nie musieliśmy wtedy nosić maseczek. Nie zauważyłam również by brakowało personelu, wszyscy zachowywali środki ostrożności, a po porodzie zaoferowano nam posiłek. Cały czas traktowano mnie z szacunkiem, położne były naprawdę pomocne, dostarczono mi wszelkie możliwe środki przeciwbólowe od tabletek, morfinę, gaz aż po Epidural (znieczeulenie miejscowe). Od przyjęcia na salę porodową aż do samych narodzin był ze mną personel oraz mój partner i nie musiałam się obawiać, że coś pójdzie nie tak podczas ich nieobecności. Gdy walczyłam z potwornymi skurczami położna cały czas mnie pocieszała i mówiła jak mam oddychać oraz dodawała otuchy chwaląc iż świetnie sobie radzę. Podczas gdy za pierwszym razem praktycznie przez cały czas przebywałam sama, o każde znieczulenie musiałam się prosić, już nie mówiąc nawet o tym, że cały poród trwał prawie trzy dni, bo nikt nie potrafił podjąć decyzji o jego przyśpieszeniu. Oczywiście rozumiem iż każda z nas jest inna, może też będziecie rodzić w zupełnie odmiennym miejscu, ale już teraz życzę każdej z Was podobnych doświadczeń. Wiecie już, że miałam kryzys właśnie na tej sali, sama ze skurczami i tym uroczym biciem serduszka dostępnym tylko dla mnie, ale cieszę się iż trwało to jedną małą chwilę, a później wzięłam się w garść i uwierzyłam w siebie oraz w to, że wszystko będzie dobrze. Po traumatycznym pierwszym porodzie dochodziłam tygodniami do siebie podczas gdy teraz stawiając sobie za priorytet jak najszybsze wstanie na nogi już następnego dnia po rozwiązaniu chodziłam oraz robiłam wszystko tak jakbym wcale przed chwilą nie wycisnęła z siebie ogromnego bobasa. I nie mam tu na myśli forsowania swojego organizmu. Raczej pozytywne myślenie, picie dużej ilości wody i regularne jedzenie posiłków by mieć siłę do życia. Tym razem przyrzekłam sobie, że dam radę to wszystko pozytywnie przejść i faktycznie tak było! 

 Byłabym hipokrytką pisząc: nie dołujcie się iż przyszło Wam rodzić w tak dziwnych oraz utrudniających życie czasach, bo to naprawdę niczego nie zmieni i chociaż to prawda wiem jak ciężko jest odgonić od siebie ten potężny strach. Można jednak zawsze próbować zadzwonić do położnej, porozmawiać, zapytać, zapisać się do jakiejś wirtualnej grupy wsparcia i wymienić doświadczeniami z innymi ciężarnymi. Nie radzę słuchać makabrycznych opowieści znajomych lub co gorsza szukać w Internecie co złego może nas spotkać. Ten czas lepiej poświęcić na naukę jogi dla kobiet w ciąży lub modne ostatnio techniki relaksacji. Znalezienie remedium na samopoczucie ciężarnych w tym okresie może być nawet niemożliwe, ale zawsze warto próbować odciągnąć od siebie trapiące myśli choć na chwilę i wykorzystać  do tego wszelkie dostępne sposoby. 

 Jeśli rodzicie pierwszy raz to musicie również wiedzieć, że nie będzie jak filmie. Nieważne czy rodzicie podczas pandemii czy nie. Może to oczywiste, ale moja trauma po pierwszym rozwiązaniu w większości wzięła się z tego, że nie miałam pojęcia co mnie czeka i nie tak sobie to całe macierzyństwo wyobrażałam. Poród to bez wątpienia piękne przeżycie, ale to także strach, ból (niewyobrażalny), wstyd, samotność oraz załamanie. Większość z Was zmierzy się z uczuciami, których nigdy wcześniej nie doświadczyła i najgorsza będzie nauka jak sobie z nimi radzić. Kolejny etap czyli wychowanie nowego potomka to też nie bułka z masłemDużo łatwiej mi było gdy świat funkcjonował normalnie: otwarte sklepy, siłownie, restauracje i parki rozrywki. Samotność nie doskwierała tak bardzo. Teraz trapi mnie monotonia, brak rozmów, bliskości i tańca do białego rana. Łatwo się w tym zagubić, poddać, utonąć. Co jednak robię? Wstaję każdego ranka i walczę od nowa. Bo jak nie my to kto? Bo będzie jeszcze pięknie. Bo moje dzieci i ich uśmiechy sprawiają, że chce mi się żyć. Nie mam niestety gotowego rozwiązania. Mogę tylko napisać, że wiele z Was jest silniejsza niż myśli i nawet nie wyobrażamy sobie jakie przeciwności damy radę pokonać, a jeśli jest naprawdę źle to nie wstydźcie się prosić o pomoc. Depresja po porodzie to już nie nowość, lekarze wiedzą jak sobie z nią radzić i którą ścieżkę Wam wskazać byście się odnalazły. Nie jesteście same. Jesteśmy w tym razem. My kobiety, my mamy, wojowniczki!



niedziela, 3 maja 2020




Z natury jestem mało społeczną osobą i relacje międzyludzkie od zawsze są dla mnie sporą zagwozdką, ale od lat już obserwuję bardzo ciekawe zjawisko zwłaszcza u nas Polaków. Normalnie się nie lubimy, zazdrościmy i obgadujemy, ale gdy ktoś obraża nas jako naród lub na przykład rzuca kłody pod nogi bratu z którym od dzieciństwa prowadzimy wojnę to potrafimy się zjednoczyć, działać razem, bronić, drapać, odejmować sobie od ust, godzinami szukać wyjścia z trudnej sytuacji. Również teraz gdy świat sporo zwolnił i jednych uziemił w domu, a drugich wystawił na pożarcie wirusowi każdego dnia dostajemy dowody, że wśród nas są jeszcze dobrzy ludzie, a my wciąż w trudnych chwilach potrafimy być razem, wspierać się, rozumieć, pomagać i wszystko to robić za darmo, bez poklasku czy uznania w mediach społecznościowych. I chociaż od kiedy zaczęłam odrabiać lekcje z moim dzieckiem w końcu nabrałam większego szacunku do pracy nauczycieli, to jednak teraz bezapelacyjnie największymi bohaterami są lekarze, pielęgniarki, salowe, ratownicy medyczni oraz inni pracownicy szpitali, którzy poświęcają się by walczyć z okropnym wirusem oraz ratować życia ciężko chorych i umierających. Dlatego bym i ja mogła pomóc w tym ciężkim boju dziś przygotowałam małą listę rzeczy, które możecie kupić by wesprzeć naszych bohaterów.  Jako, że nie mieszkam w Polsce dziś pomóc chce angielskiemu NHS, z którego usług miałam okazję korzystać podczas porodu pięć tygodni temu i będę dozgonnie wdzięczna ich pracownikom za wsparcie oraz pomoc w tych ciężkich czasach. Zapraszam!


1. ASOS DESIGN unisex oversized charity t-shirt with heroes print (£20)




Wygodna, bawełniana koszulka z dużym napisem Heroes od frontu oraz uroczym serduszkiem na plecach. Zysk z jej sprzedaży zostanie przeznaczony dla naszego lokalnego szpitala (Barnsley Hospital) oraz Univeristy College London Hospitals Charity UK. Odpowiednia zarówno dla mężczyzn jak i kobiet, w neutralnym kolorze, powinna przypaść do gustu każdemu.

2. Gingerbread Hero (£1)





Lubicie słodycze? Nie czekajcie do Bożego Narodzenia i już dziś kupcie tego uroczego piernikowego ludzika, który wygląda tak cudownie, że aż żal go zjeść! Zyski z jego sprzedaży zostaną przeznaczone dla NHS Charities Together COVID-19 Urgent Appeal. Jak widać nie trzeba wydawać fortuny by pomóc innym, a ile z tego radości i przyjemności!

3. Nursem Hand Cream (£9.99)



Skoro jesteśmy na blogu urodowym, nie mogło też zabraknąć tego po co normalnie tu zaglądacie czyli kosmetyków. Nursem to krem do rąk zawierający sporo świetnych składników między innymi takich jak glicerynę, niacynamid, miód manuka, alantoinę, kwas salicylowy, prowitaminę B5 czy witaminę E. Jeśli go kupicie producent kolejną sztukę produktu przeznaczy dla pielęgniarek. Teraz jak nigdy nasze dłonie potrzebują nawilżenia gdy znacznie częściej je myjemy oraz aplikujemy wysuszający alkohol więc kolejny raz łączymy przyjemne z pożytecznym. 


4. Peacci Rainbow Nail Art Kit (£50)




Gdy już porządnie nawilżycie swoje dłonie to by troszkę poprawić sobie nastrój możecie również samodzielnie wykonać manicure. Koniecznie pomalujcie paznokcie na różne kolory! Możecie wtedy skorzystać z zestawu pięciu lakierów Peacci w odcieniach tęczy, która ostatnio wzeszła na naszych oknach by okazać wsparcie oraz wdzięczność tym, którzy na froncie ryzykują życie by pomóc innym. Kupując go macie pewność, że £5 zostanie przeznaczone dla NHS. Tak wykonany manicure na pewno będzie Ci często przypominał, że nawet teraz coś pięknego czai się za rogiem. 


5. Kartka z napisem : Thank You by Chiara Perano





Artystka oferuje kartkę ze słowem "Dziękuję" napisanym w trzech językach, którą sama zaprojektowała specjalnie na tę okazję. Możecie ją pobrać za darmo na jej stronie i podarować komu tylko zechcecie: pielęgniarce, listonoszowi, ekspedientce czy kurierowi. Jedyne o co prosi to wpłacenie dowolnej kwoty dla jej lokalnego szpitala, który bardzo potrzebuje ubrań ochronnych. Jak to zrobić oraz gdzie pobrać tą wspaniałą kartkę dowiecie się gdy klikniecie w link wyżej. Ja już swoją mam!


Mam nadzieję, że znaleźliście coś dla siebie i razem ze mną weprzecie naszych bohaterów oraz potrzebujących w tych ciężkich czasach. Dużo zdrowia Kochani!


środa, 22 kwietnia 2020


Plan został wprowadzony w życie! Już przy ostatnim poście dywagowałam iż staram się obecnie sięgać po kosmetyki z jak najbardziej naturalnymi składami i na początku postanowiłam sprawdzić przede wszystkim znane oraz wszędzie polecane produkty, które goszczą na #shelfie celebrytów ostatnio tak chętnie dzielących się z nami swoimi rutynami pielęgnacyjnymi. Dziś pod lupę chciałabym wziąć markę REN, która deklaruje, że jej produkty są naturalne oraz przyjazne nawet dla najbardziej wrażliwych cer. Z ciekawości zakupiłam kilka ich kosmetyków i postanowiłam sprawdzić na własnej skórze czy rzeczywiście będą jej przychylne. Jako ogromna fanka złuszczania nie mogłam przejść obojętnie obok Ready Steady Glow AHA Daily Tonic  (145 zł ), który zawiera kwas mlekowy, ekstrakt z kory wierzby oraz kwas azelainowy. To w nim pokładałam największe nadzieję i to właśnie on miał okazać się wybawcą mojej problematycznej cery oraz pogromcą zaskórników. Czy mu się to udało? Zapraszam na post!



Bardzo ucieszyłam się widząc transparentne opakowanie z pompką umieszczoną na szczycie buteleczki, bo zdecydowanie preferuję tego typu dozowniki. Niestety w tym przypadku lubił mi on płatać figle i musiałam powoli, ze skupieniem dociskać aplikator, bo w przeciwnym razie rozpryskiwał produkt po całej łazience. Sam tonik nie posiada barwy, a ja od razu polubiłam jego nieco kwaśny, pomarańczowy zapach. Niestety od czasu do czasu zdarza się, że podrażnia moją cerę i podczas aplikacji czuję lekkie pieczenie. Nie jest ono bardzo uciążliwe oraz nie pozostawia po sobie czerwonych plam czy innych nieprzyjemnych efektów ubocznych, ale wspominam o tym w razie gdyby produkt kusił osoby z wrażliwą cerą. Polubiłam go jednak za to, że jako jeden z niewielu toników kwasowych nie pozostawia po sobie lepkiej, wchłaniającej się godzinami warstwy, która zawsze bardzo mi przeszkadza przy stosowaniu tego typu kosmetyków.



Tonik rzeczywiście bardzo dobrze złuszcza! Producent obiecuje nam odblokowanie porów, rozjaśnienie cery, redukcję wydzielania sebum, nawilżenie oraz bardziej promienną czy jędrną skórę. Faktycznie przy jego regularnym stosowaniu uzyskamy wszystko o czym nas zapewniono. Nie sięgam jednak po ten produkt codziennie, bo uważam iż zawiera zdecydowanie za dużo substancji drażniących. To właśnie mam za złe producentowi. REN czyli marka ogłaszająca się jako przyjazna dla nawet wrażliwej cery powinna wiedzieć, że taka ilość kwasów plus substancje zapachowe oraz olejki cytrusowe to zdecydowanie za wiele nawet dla tych, którym wysokie stężenia kwasów nie straszne. Swoją cerę uważam za dosyć odporną, a mimo to produkt ten stosuję tylko trzy razy w tygodniu, bo w przeciwnym razie powoduje u mnie wysyp.

Teraz wypadałoby mi dodać podsumowanie, ale szczerze przyznam, że nie jestem pewna co powinnam Wam napisać by zakończyć post jakąś sensowną konkluzją. Tonik Ready Steady Glow Daily AHA Tonic niby robił to co mi obiecano, ale nie jestem pewna czy warto go kupować jak nie nadaje się do codziennego stosowania (mimo iż sama nazwa przekonuje, że powinien być aplikowany każdego dnia). A już w ogóle odradzałabym zakup  tego kosmetyku wrażliwcom. Może poczujecie się usatysfakcjonowani jak napiszę, że zużyję tonik do końca i raczej nikomu go nie podaruję, ale na pewno nie sięgnęłabym po niego raz jeszcze. O zakupie jak zwykle zdecydujcie sami :)


Skład: Aqua (Water), Sodium Lactate, Lactic Acid, Heptyl Glucoside, Potassium Azeloyl Diglycinate, Triethyl Citrate, Glyceryl Caprylate, Salix Nigra (Willow) Bark Extract, Benzoic Acid, Citrus Nobilis (Mandarin) Peel Oil, Citrus Aurantium Dulcis (Orange) Flower Oil, Citrus Grandis (Grapefruit) Peel Oil, Citrus Tangerina (Tangerine) Peel Oil, Heptanol, Parfum, (Fragrance), Limonene.






piątek, 10 kwietnia 2020


Przyszedł czas na kolejny post z serii Kolorówka Miesiąca. Od razu zaznaczę, że nigdy nie byłam super eko czy zero waste (chociaż staram się jak mogę by nie zanieczyszczać naszej planety), nie lubię też skrajności i nigdy nie usłyszycie ode mnie, że naturalne kosmetyki są dużo lepsze od całej reszty dostępnej na rynku. Ostatnio jednak zainteresowałam się ideologią #cleanbeauty czyli tłumacząc to na język polski "czyste" piękno. Trend ten nie ma jeszcze oficjalnej definicji, ale jego kluczowe zasady to produkcja kosmetyków dla nas bezpiecznych, zawierających jak najwięcej naturalnych składników przy jednoczesnym ograniczeniu szkód nie tylko dla ludzi, ale i dla planety. To znaczy przestawienie się na stosowanie materiałów przeznaczonych do recyklingu lub zupełna rezygnacja z opakowań. Ważne też by przy wytwarzaniu konkretnego produktu nie ucierpiało żadne istnienie. I nie mam tu na myśli tylko zwierząt, ale również ludzi czyli pracowników i społeczeństwo, które uczestniczy w jego powstaniu od uprawy roślin, po produkcję oraz dostawę. Oczywiście sama dopiero zaczynam interesować się tym tematem więc jeszcze mi daleko do bycia specjalistką i nie twierdzę też, że kiedykolwiek nią zostanę. Na razie jednak bardzo intensywnie poszukuję produktów wpisujących się w ideę clean beauty, dlatego w tym miesiącu w mojej kolorówce starałam się umieścić jak najwięcej tego typu kosmetyków. Zapraszam!


PODKŁAD


INIKA Organic Certified Organic BB Cream (166 zł lub 30 GBP)



Marka INIKA Organic intryguje mnie od bardzo dawna i chociaż głównie słynie ze swoich sypkich podkładów mineralnych, ja nie za bardzo lubię tego typu formuły, postanowiłam więc przetestować ich krem BB. Niestety nigdzie nie dostałam odcienia, który od początku mnie interesował czyli Nude więc zdecydowałam się na bardziej żółty, jaśniejszy: Cream. Na szczęście nie wygląda on aż tak źle na mojej twarzy oraz całkiem dobrze się dopasowuje do naturalnego koloru cery i mogłabym nawet przy nim pozostać na dłużej jednak problem leży gdzie indziej. Jak na razie nie udało mi się znaleźć patentu na ten produkt, który na mojej cerze bardzo szybko zaczyna się świecić, spływać i ważyć. Dlatego jeszcze nie wydam werdyktu, a z ostateczną recenzją na pewno tu do Was wrócę za jakiś czas. Mam nadzieję, że jednak będzie pozytywna. 





KOREKTOR


Hourglass Airbrush Vanich Concealer ( 159 zł 32 GBP)



Kolejny produkt marki Hourglass, który od razu trafił do grona ulubieńców! Jestem bardzo wybredna jeśli chodzi o korektory, bo rzadko, który nie zbiera się w moim pierwszych zmarszczkach, które obecnie najbardziej widoczne są pod oczami. Ten ani trochę mnie nie zawiódł i nie żałuję iż ostatecznie dałam się skusić na jego zakup. Recenzja tego produktu już znajduje się na blogu więc jeśli chcecie zobaczyć jaki odcień sobie wybrałam oraz co jeszcze mnie w nim zachwyciło to odsyłam Was właśnie do niej o tutaj:


NAJLEPSZY KOREKTOR JAKI ZNAM? NAJNOWSZY HOURGLASS VANISH AIRBRUSH CONCEALER W ODCIENIU BIRCH.


PUDER

Hourglass Veil Translucent Powder (209 zł lub 45 GBP)



O tym produkcie pisałam Wam jeszcze kilka dni temu. Rzadko chwalę pudry sypkie, ale ten zdecydowanie należy do najlepszych jaki miałam! Pięknie wykańcza makijaż, rozświetla, bluruje pory i wygładza cerę. Jest tak dobry, że wybaczam mu nawet jego wysoką cenę. Pierwszy raz też na rzecz tego typu kosmetyku porzuciłam wszystkie pudry w kamieniu, które zdecydowanie należą do moich ulubionych. Jeśli chcecie dowiedzieć się nieco więcej na jego temat zapraszam tutaj:


HOURGLASS VEIL TRANSLUCENT SETTING POWDER- JAK SPISAŁ SIĘ NA MOJEJ TŁUSTEJ SKÓRZE? CZY WARTO WYDAĆ NA NIEGO 200 ZŁ?


RÓŻ


Youngblood Mineral Radiance|Splendor ( 185 zł lub 25 GBP)



Jeśli interesują Was kosmetyki mineralne to zdecydowanie powinniście przyjrzeć się właśnie marce Yougblood, której produkty pierwotnie przeznaczone były dla pacjentów po inwazyjnych zabiegach medycznych i estetycznych. Słynie ona głównie z dobrej jakości kosmetyków do makijażu, mineralnych składów, starannie zmielonych formuł oraz minimalistycznych, wyglądających naprawdę luksusowo opakowań. Produkty te nie zapychają porów, nie podrażniają skóry i dają naturalne wykończenie. Ja już od jakiegoś czasu męczę ich Mineral Radiance, który w samym środku umieszczony miał piękny rozświetlacz. Niestety zużyłam go dawno temu, a teraz tylko staram się wykończyć resztę. Sięgam po ten produkt z przyjemnością, bo wygląda na skórze po prostu pięknie! Jego intensywność można stopniować i raczej nie zdarzyło się by kiedykolwiek zrobił mi "krzywdę", chociaż pigmentację ma naprawdę świetną! Trzyma się na mojej cerze cały dzień bez zarzutu, nie zapycha jej oraz nie wysusza. Szukałam już kolejnego opakowania tego kosmetyku, bo na pewno będę za nim tęsknić jak tylko się skończy. Zdecydowanie polecam!



BRWI

L'oreal Micro Tattoo Brow Artist  (32 zł lub 9.99 GBP)



Skoro bardziej naturalne kosmetyki to i bardziej naturalne brwi. W tej kategorii nie posiadam jeszcze produktu ze składem bliższym ideologii #cleanbeauty, ale postanowiłam w końcu zużyć marker od L'oreal czyli Micro Tattoo Brow Artist. Pordukt ten lubię za naprawdę delikatne podkreślenie brwi. Świetnie się nada w sytuacji gdy nie macie czasu i wykonujecie makijaż na szybko, bo zdecydowanie podkreśli włoski oraz nada im koloru, ale zrobi to w bardzo naturalny sposób bez efektu przerysowania. Pisak ten posiada też fajną, wygodną końcówkę i mimo iż stosuję go od dłuższego czasu jeszcze się nie wyczerpał więc wydajność również oceniam na plus. Zdecydowanie polecam spróbować jeśli wolicie bardziej autentyczny, lekki efekt na swoich brwiach. 





TUSZ DO RZĘS


Maybelline Lash Sensational Mascara (36.99 zł lub 8.99 GBP)




Niestety również nie posiadam jeszcze tuszu z naturalnym składem więc w tym miesiącu najczęściej sięgałam po Maybelline Lash Sensational Mascara. Do jego zakupu już jakiś czas temu skusiła mnie masa pozytywnych recenzji i chociaż bardzo lubię tą fajną szczoteczkę to jednak sam produkt uważam za słaby. Na początku miałam nadzieję, że z czasem tusz trochę wyschnie i nie będzie mi już tak uprzykrzał życia, ale to niestety nie nastąpiło. Za każdym razem gdy próbuję aplikować go na rzęsy brudzi wszystko dookoła oraz brzydko się odbija na powiece. Naprawdę bardzo ciężko mi zużyć ten produkt do końca i na pewno nie kupię go ponownie. 



W życiu bym się nie spodziewała, że naturalny efekt jaki otrzymałam po zastosowaniu wyżej pokazanych kosmetyków tak bardzo przypadnie mi do gustu. Szkoda tylko, że trwałość tego makijażu pozostawia wiele do życzenia i muszę jeszcze wymyślić jakiś sposób na krem BB od INIKIA Organic by dobrze wyglądał chociaż przez pierwsze kilka godzin. Poza tym mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się znaleźć więcej marek oferujących kosmetyki nietestowane na zwierzętach oraz wpisujące się w ideologię #cleanbeauty. Za kilka miesięcy na pewno będzie ich na moim blogu więcej i oby doczekały się tylko pozytywnych recenzji. Liczę na to, że znaleźliście coś ciekawego dla siebie i do następnego miesiąca! 




środa, 1 kwietnia 2020


Obsesja nadal trwa! Od kiedy znów wróciłam do testowania kosmetyków 𝐇𝐨𝐮𝐫𝐠𝐥𝐚𝐬𝐬 to wciąż mi ich mało i najchętniej już dziś zaopatrzyłabym się w każdy jeden ich produkt. Na szczęście zdrowy rozsądek i brak środków do zrealizowania tego szaleństwa na razie pozwalają testować tylko to co obecnie jest mi potrzebne. Od dawna szukam pudru sypkiego, który utrzymałby w ryzach moje sebum, ale przy jednoczesnym zachowaniu naturalnego, zdrowego wyglądu skóry, a nie płaskiego, odbierającego witalność matu. Właśnie tak opisywany jest przez większość użytkowników 𝐕𝐞𝐢𝐥 𝐓𝐫𝐚𝐧𝐬𝐥𝐮𝐜𝐞𝐧𝐭 𝐒𝐞𝐭𝐭𝐢𝐧𝐠 𝐏𝐨𝐰𝐝𝐞𝐫 ( 209 zł lub 45 GBP), który testuję już od początku lutego. Dziś dowiecie się czy spełnił moje  wysokie oczekiwania oraz czy warto wydać na niego tak duże pieniądze. Zapraszam!



Wiem, że zawsze zachwycam się opakowaniami marki 𝐇𝐨𝐮𝐫𝐠𝐥𝐚𝐬𝐬 i tym razem nie będzie inaczej. We wnętrzu eleganckiego kartonika znalazłam piękny, matowy słoiczek z robiącym wrażenie, złotym dozownikiem w kształcie litery H. Na odwrocie wieczka znajduje się uwypuklenie i gąbeczka, nie ma więc mowy o wsypywaniu tam produktu przez co początkowo nie miałam pewności jak go wydobywać. Okazuje się, że wystarczy lekko uderzać o opakowanie by puder pokazał się na dozowniku dzięki czemu gdy wypadnie go za dużo nie mam już obaw, że przy zakręcaniu rozsypie się na mnie lub wszystkim co jest dookoła marnując cenny produkt. Jest on naprawdę świetnie zmielony, "mięciutki" i chociaż nie posiada widocznych drobinek potrafi pięknie, naturalnie rozświetlić cerę. 



"Magiczny Veil Puder sypki, który pozwala wykreować efekt naturalnie nieskazitelnego wykończenia makijażu. Drobno zmielony, ultralekki puder bez talku posiada w swojej formule cząsteczki odbijające światło, które natychmiast kamuflują niedoskonałości i zmniejszają widoczność porów, drobnych linii i zmarszczek, nadając skórze aksamitną gładkość. Półprzezroczysta formuła może być stosowana do korygowania wszystkich odcieni skóry; pozwala uzyskać efekt niewidocznego, naturalnego wykończenia makijażu."



Mimo iż darzę ogromnym zaufaniem wyżej wspomnianą markę tym razem nie byłam pewna czy ich puder sypki przyniesie mi satysfakcję. W swoim zbiorze mam już kilka tego typu produktów jak chociażby słynną Laurę Mercier, Ecocerę czy Nars i żaden z tych kosmetyków niestety nie zdał egzaminu. Wyobraźcie więc sobie moje ogromne zdziwienie gdy odkryłam, że 𝐇𝐨𝐮𝐫𝐠𝐥𝐚𝐬𝐬 𝐕𝐞𝐢𝐥 𝐓𝐫𝐚𝐧𝐬𝐥𝐮𝐜𝐞𝐧𝐭 𝐒𝐞𝐭𝐭𝐢𝐧𝐠 𝐏𝐨𝐰𝐝𝐞𝐫 prezentuję się na mojej twarzy po prostu przepięknie! Daje satynowe, zdrowe wykończenie bez płaskiego matu i efektu trupiej twarzy. To co robi z porami można nazwać magią! Dosłownie zmiata je z powierzchni cery! Pierwszy raz  moja skóra nie wygląda na suchą, zmęczoną oraz szarą. Co prawda traci na tym trochę trwałość podkładu, bo puder nie utrzyma w ryzach sebum przez długie godziny, ale ja też nigdy nie aplikuję go na całe dnie i wieczory więc nie mam z tym problemu. Poza tym mimo iż producent obiecuje nam utrwalenie makijażu to jednak jest to kosmetyk wykończeniowy więc nic dziwnego, że nie poradzi sobie z lubiącą się mocno świecić skórą. Na szczęście też mimo tego "rozświetlenia" moja tłusta cera wygląda tylko na bardziej zdrową, a nie bardziej tłustą. Dodatkowo nie zauważyłam by miał negatywny wpływ na jej stan, powodował wysyp wyprysków lub sprawiał, że stawała się sucha i matowa. Świetnie też sprawdza mi się pod oczami, bo idealnie utrwala korektor na długie godziny bez wchodzenia w zmarszczki co zauważam u siebie praktycznie zawsze stosując inne tego typu produkty. 



Nie jestem fanką pudrów sypkich i chyba nigdy nie będę, ale 𝐇𝐨𝐮𝐫𝐠𝐥𝐚𝐬𝐬 𝐕𝐞𝐢𝐥 𝐓𝐫𝐚𝐧𝐬𝐥𝐮𝐜𝐞𝐧𝐭 𝐒𝐞𝐭𝐭𝐢𝐧𝐠 𝐏𝐨𝐰𝐝𝐞𝐫 na pewno pozostanie ze mną na dłużej, bo pierwszy raz w życiu mam ochotę kupić tego typu produkt raz jeszcze, nawet pomimo tego, że nie kosztuje mało. Uważam jednak, że warto na niego wydać każdą kwotę! Jak na razie sięgam po ten kosmetyk praktycznie codziennie i jego zużycie jest minimalne, podejrzewam więc, że starczy mi na naprawdę długi czas. Kolejny kosmetyk marki 𝐇𝐨𝐮𝐫𝐠𝐥𝐚𝐬𝐬 trafia na listę moich ulubieńców i jestem przekonana, że nawet gdy dobije dna to na pewno zakupię go ponownie. To opakowanie, ten luksus, ta elegancja i to niesamowite działanie. Po prostu must have!


Skład: Mica, Synthetic Sapphire, Polymethylsilsesquioxane, Methyl Methacrylate Crosspolymer, Boron Nitride, HDI/Trimethylol Hexyllactone Crosspolymer, Silica, Diamond Powder, Sorbic Acid, Sodium Dehydroacetate. May Contain (+/-): Bismuth Oxychloride (Ci 77163), Iron Oxides (Ci 77491, Ci 77492).

INSTAGRAM

Land of Vanity. Theme by STS.